Chapter Text
Przez dziesięć ostatnich lat miałem wiele czasu do myślenia – o sobie, o Dellecher, o naszej siódemce, o Jamesie. Dniami zapełniałem sobie głowę czymś innym – pracą, podnoszeniem ciężarów, graniem w karty z innymi współwięźniami. Jednak gdy zapadała noc i na komendę gaszono światło w moim bloku – nie sposób było uciec od swoich myśli, nie dających spać i zatruwających każdą minutę bez snu naznaczonego twarzą Richarda. Nie opuścił mnie – ciągle tkwił gdzieś w zakamarku mojego mózgu, naigrywając się ze mnie i męcząc po nocach, jakby kara więzienia za jego śmierć nie była wystarczająca. W jakimś sensie było to prawdą – żadna cela nie będzie dostatecznie sprawiedliwa, żeby zmyć z nas grzechy tamtej upiornej nocy i odkrycia jeszcze gorszego poranka. Cała nasza szóstka będzie do końca swojego życia nosić ze sobą cząstkę Richarda, jak znamię Kaina, próbując unieść jego ciężar na swoich barkach.
Dziesięć lat. Byłem wolny. Kilkanaście razy zastanawiałem się, co zrobię, gdy wyjdę na zewnątrz, ale zawsze przed oczami stawał mi obraz Jamesa, który cztery lata temu po raz ostatni poprosił mnie bym pozwolił mu powiedzieć prawdę i kiedy odmówiłem, popatrzył na mnie ze swoim smutnym uśmiechem i pocałował moje ręce. Nie odwiedził mnie już więcej. Przez cztery następne lata codziennie budziłem się z nadzieją, że go zobaczę, ale on się nie pojawiał. Chciałem go znienawidzić, wyrzucić z mojej głowy. I czasami tak było – gniew obmywał mnie jak fala, rozbijał się o ściany mojego umysły, kreując niespotykany chaos w mojej głowie. A później nagle nastawała cisza, kiedy przypominałem sobie jeden z naszych dobrych momentów – trzy wcześniejsze lata, gdzie staliśmy ramię w ramię i byliśmy tak bardzo ślepi na to, co się dzieje między nami. Dopiero wtedy zdawałem sobie sprawę, o czym mówiła Gwendolyn, opisując nam miłość. Według niej była to walka kontrastów, gdzie nienawidzisz kogoś tak samo jak uwielbiasz, gdzie radość miesza się ze smutkiem, a pasja z pożądaniem.
Jej słowa przypomniały mi się, kiedy podniosłem głowę i spojrzałem na budynek stojący przede mną. Byłem na obrzeżach Berkley, trzydziestego pierwszego grudnia 2008 roku. Wokół mnie świat żegnał już od dobrych paru godzin ostatnie dwanaście miesięcy, grupki pijanych osób radośnie przemierzały ulice, próbując trafić do celu swojej podróży. Ja natomiast stałem jak wryty przed budynkiem, w którym mieszkał James Farrow, próbując zmusić się do zrobienia następnego kroku. Wychodząc z więzienia, spotykając się z Filippą, opowiadając prawdziwą historię Colborne’owi, chodząc po ścieżkach Dellecher, które kiedyś przemierzaliśmy całą siódemką – przez ten cały czas byłem pewny, że chcę go spotkać, porozmawiać z nim i może… może spróbować dopasować do siebie kawałki nas samych, żeby móc znów oddychać, jakbym był prawdziwie wolnym człowiekiem.
I jako człowiek rozdwojeń w działaniu,/ Stoję wahając się, co mam wprzód zacząć,/ I nic nie czynię – wymamrotałem do siebie, a potem wziąłem głęboki wdech na chwilę zamykając oczy.
Jednak gdy zdecydowałem się w końcu ruszyć ze swojego miejsca, drzwi kamiennicy otworzyły się i wyszła z nich postać ubrana w ciemny płaszcz. James nigdy nie był wysoki – miałem nad nim kilka cali przewagi, jednak teraz wyglądał na jeszcze mniejszego. Przez sześć pierwszych lat mojej odsiadki widziałem, jak kurczy się w sobie, starzejąc się przedwcześnie. Teraz w jego jasnobrązowych włosach wyraźnie mogłem dostrzec srebrne nitki. Poruszał się wolno, tylko echo jego dawnej gracji, która tak mnie kiedyś zadziwiała, odbijało się w jego wyprostowanych plecach i sposobie stawiania stóp. Jakby był pustym odbicie samego siebie, zjawą, która rozpłynie się w zimnym powietrzu. Moje serce stanęło na jego widok, a potem zaczęło bić szaleńczym rytmem.
Biło tak głośno, że James musiał je dosłyszeć pomimo zgiełku świętujących ludzi i podniósł wzrok wprost na mnie, a dwie białe koperty wypadły mu z rąk na ulicę. Dokładnie cztery godziny i siedemnaście minut przed końcem starego roku czas zatrzymał się między nami na kilka wdechów i wydechów, głośnych niczym katedralne dzwony.
Zdałem sobie sprawę, że stopy poniosły mnie niezdarnie w jego kierunku, dopiero kiedy usłyszałem moje imię na jego ustach. Stanąłem przed nim, nieograniczony przez patrzących na nas strażników, przez moje skute dłonie, przez przeznaczony na spotkania krótki czas. Wróciła do mnie ta pewność – moja przeszłość, moja teraźniejszość i możliwe, że moja przyszłość, stała przede mną, trzymając rękę na swoich ustach, w jej oczach ślady lat, które widziała, mimo iż jeszcze ich nie przeżyła.
James: Powiedz mi, że nie zaczynam wariować i nie wymyśliłem sobie, że tu stoisz, proszę.
Ja: Zdaję mi się, że widzę… gdzie? Przed oczyma duszy mojej.
James zamknął oczy, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Kilka lat temu wyznał mi, że wyrzucił wszystkie dzieła Szekspira ze swojego mieszkania, że nie mógł znieść ich widoku. Ale Szekspir był też jego światem, w którym się zakochał i którym żył przez tyle lat. Mimo iż każde słowo przypominało mu, że stał się czarnym bohaterem swojego własnego życia, nie mógł ich ignorować. To była część jego życia, jego ‘ja’ i nie chciałem pozwolić, żeby to zaprzepaścił. Przez wiele lat przeklinałem te wersety. Próbowałem znienawidzić ich rytm, ciągle tkwiący w mojej głowie jak znajoma melodia, ale nie mogłem. Szekspir, Dellecher, nasza siódemka, ciche poranki w zamku, głośne imprezy o zmierzchu, James… James. To wszystko było ze sobą połączone i jeśli miałbym znienawidzić choć jedną część układanki, szybko rozprzestrzeniłoby się to na pozostałe elementy. A na to nie mogłem sobie pozwolić.
Ja: James.
James: Po prostu przestań. Nie chcę już tego słyszeć.
Uśmiechnąłem się. Nadal nie otwierał oczu, próbując się uspokoić, więc podszedłem bliżej. Czubki naszych butów stuknęły o siebie, a oddechy zmieszały się w zimnym powietrzu, tworząc białą mgłę poruszającą się ospale pomiędzy naszymi wargami. Byłem taki szczęśliwy, że go widzę, że mogę go mieć na wyciągnięcie ręki. I właśnie dlatego to zrobiłem. Moja dłoń powędrowała w kierunku jego odsłoniętej szyi. Jego skóra była tak jasna i cienka jak papier, jakby od miesięcy nie wychodził na zewnątrz. Zastanawiałem się przez chwilę czy właśnie tak nie było.
James otworzył oczy i popatrzył wprost na mnie, kiedy tylko poczuł koniuszki moich palców na swoich skórze. Wziął głęboki oddech, wypuszczając go głośno kilka sekund później, a potem jakby jego nogi nie mogły go utrzymać, osunął się na mnie, zatapiając ręce w połach mojej rozpiętej kurtki. Musiałem go przytrzymać, owijając rękę wokół jego pasa, żeby nie upadł na ziemię. Przełknąłem ślinę, kiedy wyczułem żebra pod swoimi palcami. Ważył tak niewiele, że gdybym ścisnął mocniej mógłbym połamać jego kruche kości.
James: Zostaniesz tutaj?
Jego oddech rozgrzewał skórę mojej szyi, łaskocząc mnie w brodę.
Ja: Jak długo będziesz chciał mnie tutaj mieć.
Jego śmiech zmieszał się z płaczem. W końcu jego ręce przesunęły się na moje plecy i objął mnie mocno, jakby nie mógł uwierzyć, że jestem tutaj, przed nim. Jakbym miał zniknąć jak mrzonka, gdzieś pośród mroźnego wiatru tego wieczora i zostawić go samego na zawsze. Chciałem przez chwilę powiedzieć mu wszystko. Wyznać myśli z ostatnich dziesięciu lat, jak marzyłem o tej chwili, ile razy o niej śniłem. Ale żaden dźwięk nie dobiegł z moich ust. Pomimo tego, że łzy Jamesa wsiąkały w mój kołnierz, ja nie uroniłem ani jednej. Trzymałem go tylko mocno, starając się utrzymać nas oboje, zanim rozpadniemy się przed sobą na kawałki.
Nie trwało to długo. James potrzebował kilku minut, żeby się uspokoić, a potem jakimś cudem wyślizgnął się z mojego uścisku. Ślady łez widniały jego twarzy, ale oprócz tego wydawał się być niezwykle spokojny. Jakby łzy wymyły wszystkie złe wspomnienia. Dobrze wiedziałem, że tak nie było. Od zawsze umiał trzymać swoje prawdziwe uczucia na wodzy, tak jak wszyscy świetni aktorzy. Nie chciałem, żeby tłumił w sobie wszystko, ale stwierdziłem, że środek ulicy to nie najlepsze miejsce na takie typu rzeczy. Mieliśmy przed sobą nieskończoną ilość czasu, żeby zacząć otwierać stare rany i próbować je zasklepić na nowo. Dzisiaj było stworzone dla nowych powitań. Jutro było stworzone dla wszystkiego innego.
Na ustach Jamesa zagościł mały uśmiech, niemal sięgający jego oczu. Poczułem jego palce na czole, a potem we włosach, odgarniające je do tyłu. Przez lata długo przed pójściem do więzienia były o wiele dłuższe i wiedziałem, że James je uwielbiał. Wiele razy przeczesywał je między swoimi palcami, nawet nie zwracając na to uwagi.
Jak mogliśmy nie zdawać sobie sprawy przez tak długi czas?
James: Jesteś przemarznięty.
Odpowiedziałem tylko wzruszeniem ramion, ale on i tak wziął mnie za rękę i odwrócił się w stronę drzwi wejściowych, ruszając w tamtym kierunku. Pociągnął mnie za sobą, a potem puścił mnie by poszukać czegoś w kieszeniach swego płaszcza. Jednak kiedy tylko zrobiłem kilka kroków, usłyszałem szelest pod swoimi stopami. Dwie białe koperty leżały na chodniku, porzucone kilkanaście minut wcześniej. Przystanąłem i schyliłem się po nie.
Ja: Gdzie chciałeś iść zanim się pojawiłem?
Jedna z nich była niezapieczętowana. Na drugiej, pomimo ciemnego odcisku podeszwy mojego buta, schludnym, wąskim pismem było wypisane jedno słowo – moje imię. W jedną przerażającą sekundę poczułem się chory. Cała zawartość mojego żołądka podjechała mi do gardła. Szybkim ruchem otworzyłem kopertę z moim imieniem i mrużąc oczy w świetle ulicznej latarni, odcyfrowałem wersy z początku Peryklesa, które tak dobrze znałem. James usłyszał dźwięk rozdzieranego papieru i odwrócił się z grozą wypisaną na twarzy i próbował coś powiedzieć, ale ja już czytałem drugi skrawek papieru. Zdawkowe do widzenia, które miały pozostać po nim, kiedy jego już nie będzie.
Wyrwał mi obie koperty z dłoni i zgniótł je w pięści. Ja próbowałem nie zwymiotować, dysząc ciężko i przełykając ślinę. Moje myśli były kłębkiem ciemnych elementów, niepasujących do siebie i wciąż tworzących nowe schematy. We wszystkich z nich James umierał. Wiedziałem, że jest z nim źle. Wiedziałem od Wren, że bierze leki. Widziałem, jak zmienił się przez te pierwsze sześć lat mojej odsiadki, ale nigdy nie spodziewałem się, że może zdecydować się na taki krok. Krok, który bezpowrotnie zabrałby go ode mnie na zawsze.
James: Oliver…
Zacisnąłem zęby, słysząc winę w jego głosie.
Ja: Cztery lata, James. Przez cztery lata nie widziałem cię ani razu, mimo to, że byłeś jedyną osobą, którą chciałem widzieć. I chciałeś zostawić mnie z tym? Z kawałkiem papieru? Chciałeś zamienić bezsensowny wycinek Peryklesa za siebie?
Popatrzył na mnie ze złością wymalowaną w oczach. Wreszcie zobaczyłem w nich coś innego niż wszechogarniający smutek, którym owinął się przez te spędzone samotnie lata. Wyjął z kieszeni klucze do mieszkania, a potem odwrócił się.
James: Nie będę o tym rozmawiał na środku ulicy.
Ruszyłem za nim, potykając się niemal o własne stopy. Nie popatrzył na mnie otwierając drzwi na klatkę ani kiedy wchodziliśmy po stromych wąskich schodach na samą górę budynku, gdzie na poddaszu znajdowało się jego skromne mieszkanie. Dwójka postarzałych się przedwcześnie ludzi, tłumiąca w sobie błędy swojego młodzieńczego życia i trzymająca swoje sekrety tam, gdzie nie można ich było znaleźć.