Actions

Work Header

our etude eternal

Summary:

In the year 1831, Frédéric Chopin arrives in Paris - and begins his exile...

Notes:

Crosspostowane na innej, wiadomej platformie!

Also, byłam zbyt leniwa, żeby to przetłumaczyć, więc nikt tego nie przeczyta. No nic, może kiedyś to skończę i przetłumaczę xdd

Chapter 1: Chopin

Chapter Text

Nienawidzę Paryża. Z pasją

Nienawidzę jego kłamstw, jego obłudy, chłodu, szarości i obojętności na ludzkie cierpienie. Paryż nie ma w sobie za grosz polskiej empatii. Paryż, niczym mroczne krwiopijcze stworzenie, wysysa ze swoich mieszkańców wszystkie te uczucia, które nie odpowiadają jego surowym wymogom. Paryżanie zwracają swoją uwagę na cudzą rozpacz tylko wtedy, gdy może się stać tematem ich plotek.

Kulę się bezradnie na ławce w parku (którego nazwy nie pamiętam; nie poznałem jeszcze dobrze tego miasta, podczas spacerów jedynie błąkam się po nim bez celu, bez planu) gdy zimne, listopadowe powietrze kłuje moje płuca. Ból jest nieznośny, nieporównywalny do czegokolwiek, co czułem w całym życiu. Mimowolne łzy zasłaniają mi monotonny obraz szarawych drzew i smętngo stawu, ale może to tylko kolejna nużąca mżawka, jakich w tym mieście wiele w jesiennych miesiącach. Trudno przyznać się, że płaczę jak dziecko z bólu. Jestem zły na siebie za tą idiotyczną słabość.

Podnoszę dłoń do ust, bez własnej woli; trzęsie się, jak i cała reszta mojego ciała. Kiedy otwieram kłujące oczy, ogarnia mnie przerażenie.

Moja ręka jest pokryta obficie kroplami krwi, niczym maleńkimi rubinami. A pierś boli, boli...

Nie, nie, nie. Nie mogę być chory. Przed oczyma staje mi dawno nie widziana postać. Siostrzyczko, Emilko! Jak cieszyłaś się, nawet na łożu boleści, gdy ściskałaś moją dłoń tak delikatnie, iż wielokrotnie ulegałem strasznemu przekonaniu, że już zabrano twoją duszę! Mówiłaś mi, że dobrze ci, bo ja nie muszę tak cierpieć. Milio, czy nie wiesz, że los jest przewrotny?

Kolejny kaszel wstrząsa mną, z większą jeszcze siłą. Sięgam po chusteczkę ręką drżącą niekontrolowanie i kryję w niej twarz. Słony zapach łez miesza się na niej z metaliczną wonią krwi.

Gdy to mija, podnoszę się z trudem z przeklętej ławki, na słabych, drżących nogach. Teraz wszystko jest już jasne. Ból, bolesne ukłucia, wszystko to, co przypisywałem zajadłej tęsknocie, jest w istocie wyrokiem śmierci.

Wychodzę z parku, z dłonią wciąż przy ustach, palce zaciśnięte na chusteczce dla bezpieczeństwa. Ale więcej paroksyzmów nie nadchodzi, choć płuca nie przestają boleć. Słyszę swój własny, rozpaczliwie chrapliwy oddech, przy akompaniamencie cennej krwi szumiącej w uszach. Ach, co to za melodia! Melodia niepewnego życia, które, teraz wiem to, może mi w każdej chwili zostać odebrane.

To wina Paryża, mówię sobie z dobrze znajomą nienawiścią, która od niespełna dwóch księżyców tu spędzonych ożywia moje sztywne kości i sprawia, że jeszcze nie podniosłem do skroni pistoletu, by nie zakończyć tego wszystkiego w sposób niegodny Chrześcijanina. To wina Paryża, jego melancholijnej natury, ta choroba. Nie mojego ciała, nie mojego umysłu; nie jestem słaby na żadnym z nich, powtarzam sobie jak credo, ale zdaję sobie z bezmiaru tego kłamstwa. Nigdy nie byłem w pełni zdrowy na ciele, jak tylko sięgam pamięcią.

A mój umysł?

Nie dalej jak tego poranka obudziłem się (wiem, że byłem już na jawie, gdyż odczułem natychmiast przenikające kości, ostre zimno) i ujrzałem Jego. Z twarzą jasną i pogodną, nie naznaczoną strapieniem, wyciągał ramiona, by mnie pochwycić. "Frycku!", mówił. "Najdroższy! Ciebie, tylko ciebie zawsze będę miłował"

Pojąwszy niedorzeczność tych słów, których On nigdy by przecież nie wypowiedział, uświadomiłem sobie, że jest tylko fantasmagorią, ale uparcie wyciągnąłem i ja ku niemu mimo wszystko ramiona, pragnąc dotknąć go chociaż raz jeszcze. Ale umknął mi, rozwiał się, a ja usiadłem, kryjąc twarz w dłoniach.

Wchodzę teraz w Boulevard Poissonnière. Na myśl o schodach do mojego pokoiku robi mi się prawdziwie słabo. Boże, Boże, jakiż to ja nie jestem kapryśny, jaki słaby! Ile niewinnej krwi zostało przelanych na ziemi polskiej, ja zaś krzywię się na myśl o wejściu na piąte piętro po schodach!

Zdobycie bezpiecznego szczytu mojej gorzkiej samotni, miejsca mojego l'exil, zajmuje mi ze dwadzieścia pacierzy. Gdy otwieram drzwi, pierś kłuje mnie tak bardzo, że nie mogę oddychać, przed oczyma robi się ciemno i długą chwilę nie wiem już nic. Trzy sztucznie spokojnie wdechy i odzyskuję wreszcie utracone poczucie góry i dołu.

Siadam na łóżku i patrzę przez okno. "...z gankiem na bulwary, z którego widzę od Montmartre do Panteonu i wzdłuż cały piękny świat; zazdrości mi wielu mojego widoku..." Oto jest mój świat, moje nowe, małe królestwo. Jestem jego niepodzielnym panem, ale jakże w nim samotnie, jak źle!

Nienawidzę Paryża. Z pasją.

Chapter 2: Liszt

Summary:

Ferenc jest bałaganem

Chapter Text

W salonie jest o wiele za dużo ludzi. Nigdy mi nie przeszkadzała obecność tłumów, zawsze umiałem się jednak w nich odnaleźć, ale to... każdy człowiek z odrobiną rozsądku musi dojść do tych wniosku, że to przesada. Ludzie śmieją się głośno i głośno mówią; po kilku godzinach przebywania w tym miejscu zaczynam czuć, że kręci mi się w głowie. Ciężkie, bogato złocone kandelabry porozstawiane w dużej obfitości po całym pokoju napełniają to miejsce nieznośną prawie jasnością.

- Znasz pan, z pewnością, imię Fryderyka Chopina?

Patrzę na rozmówcę z nowo odnowioną uwagą. Przed chwilą jeszcze zdawał mi się nieskończenie antypatyczny i odrażający, teraz jednak muszę przyznać, że ten dureń może mieć swoje zalety.

- Ano, znam - mówię w zamyśleniu. - Jeśli wolno mi się tak wyrazić... polowałem na niego, odkąd dowiedziałem się, że przebywa w Paryżu.
- Któż tego nie robił? - śmieje się mężczyzna. - Ale słyszałem, że to odludek, samotnik, dziwak, do tego niegrzeczny.
- Cóż...

Nie dane jest mi dokończyć, bo nagle za plecami mojego uroczego rozmówcy pojawia się młody mężczyzna o chmurnych oczach. Jego hebanowe włosy kręcą się w sposób, który sugeruje, że włożył w ułożenie ich wysiłek. Jest starannie ubrany, smukły, drobny, prawie chorowity z wyglądu; z tą wiotką sylwetką, perłową cerą i długimi rzęsami przypomina nieco dziewczę, lub może delikatną porcelanową lalkę. Ale spojrzenie ma twarde, ponure i prawie się pod nim wzdrygam, choć nie mi jest przeznaczone.

- Proszę mi wybaczyć nieuprzejmość - mówi tonem dalekim od korzącego się, pokornego. - Ale usłyszałem, że mówią panowie o mnie i poczułem się zobligowany, by dołączyć do tej rozmowy.

Chopin! Zarazem pasuje i nie pasuje do opisów, które mi przekazano. Nie wydaje się być niezręczny, może tylko odrobinę; im dłużej mu się przyglądam, tym więcej dostrzegam w nim subtelnego wdzięku, takiego, którego nie można nabyć, można się z nim tylko urodzić.

Jego francuski jest bezbłędny i nader elegancki, choć z lekkim polskim akcentem; odnoszę mimowolne wrażenie, że specjalnie dodaje ów akcent do swoich wypowiedzi jako przypomnienie ojczystego kraju.

- Ach, monsieur! - w głosie biednego dżentelmena, przyłapanego w tak haniebny sposób na plotkarskich zapędach, wybrzmiewa z trudem skrywana rozpacz. - Proszę... o wybaczenie...

Lecz Chopin już nań nie patrzy, jakby samo muśnięcie obraźliwego mężczyzny wzrokiem było poniżej jego godności. Teraz ostentacyjnie kieruje swój wzrok ku mnie. Wydaje mi się, że najlepszym, co mogę zrobić, jest się przedstawić. Czynię to, w moim pomieszaniu nieco niezręcznie.

- F-ferenc Liszt, monsieur Chopin. Widzi pan, również jestem kompozytorem.

O Boże drogi, co on sobie musi teraz myśleć?! Działa na mnie w tak dziwaczny sposób, odbiera mi całą normalną pewność siebie.

Marszczy czoło. Najpierw myślę z rozpaczą, że to sposób okazania zdegustowania, ale potem Chopin wyciąga ku mnie rękę w białej rękawiczce z wyrazem, który, jak nauczę się później, jest odpowiednikiem szerokiego uśmiechu u innych ludzi.

- Tak, słyszałem. Mówiono mi o pańskim talencie.

Wydawało mi się, że już nawykłem do prawionych mi komplementów. Tyle ich w życiu usłyszałem, szczerych i nieszczerych! Ale nagle te słowa, oszczędne, wypowiedziane takim płaskim, pozbawionym emocji głosem, wywołują dziwne poruszenie w moim sercu. Czuję, że zdradzieckie ciepło wypełza na moje policzki.

Milczymy oboje, ja dalej spłoszony, on... ileż bym dał, by poznać jego myśli w tym momencie! Patrzy gdzieś nad moim ramieniem, nieuważny.

- Może... raczyłby pan zagrać? - złości mnie mój własny nadmiernie uniżony dobór słów, ale nie sposób już cofnąć czasu.
- Nie, nie dzisiaj - Chopin przecząco kręci głową. - Ale byłbym bardzo kontent, gdyby to pan uczynił nam wszystkim ten zaszczyt, panie Liszt.

Nie chciałem już grać tego wieczora, ale jego prośba, lub też może rozkaz raczej, zmiękcza moje postanowienie. Kiwam tylko głową, jak zaczarowany kierując się w stronę instrumentu.

Ludzie natychmiast gromadzą się wokoło instrumentu jak dzikie zwierzęta przy wodopoju; on nie podchodzi blisko. Stoi nieco z boku, z rękoma splecionymi na piersi, głową nisko opuszczoną. Nie widzę wyrazu jego twarzy; miękkie pukle opadają mu na nią jak jedwabna zasłona. Dostrzegam tylko jego wąskie wargi, niewyraźnie, skryte w cieniu.

Moje ręce nigdy jeszcze nie były tak ciężkie jak dziś, ale gram, gram... Ludzie patrzą na mnie jak w obrazek, wiem to, szczególnie młodziutkie, gładkolice panienki w ciężkich sukniach. Nie zwracam na to uwagi; badam własne doznania, pytam zmysłów, czy On, który jedyny się liczy, również na mnie patrzy. Nie znajduję odpowiedzi.

Kończę, pot spływa mi po skroni. Natychmiast, zanim jeszcze ostatnia nuta wybrzmi do końca, podrywam wzrok i patrzę na niego z wyczekiwaniem.

On jeden nie klaszcze. Podniósł głowę i teraz patrzy prosto na mnie, spojrzeniem, którego intensywność odbiera mi dech z piersi. W trakcie mojej gry przesunął się bliżej korytarza, w jego cień, jakby chciał się w nim schronić. Jakby chciał wyjść. Uświadamiam to sobie i żal pomieszany z gniewem chwyta mnie za gardło.

- Panie Chopin! - krzyczę prawie rozdzierająco. Za głośno, zbyt rozpaczliwie. Zrywam się z ławeczki i teraz stoję jak skończony głupiec. Spojrzenia ludzi są ciężkie, przenikają mnie do kości. Oni wszyscy czekają z głodem na to nieuchwytne coś, wydarzenie, które dostarczy Paryżowi rozrywki. "Ferenc Liszt robiący z siebie widowisko" - czyż to nie cudowny temat? Nie zważam na nich; nauczyłem się już żyć w tym zastawionym pułapkami świecie.

Idę szybkim krokiem przez tłum, który rozstępuje się przede mną grzecznie jak Morze Czerwone. Niemi świadkowie mojego upodlenia z ich niemą kpiną.

- Panie Chopin! - powtarzam bez tchu. Wychodzimy razem na ulicę. Chwytam go za ramię, zwracam ku sobie gwałtownym ruchem. - Proszę mi powiedzieć... proszę... dlaczego?... Czy naprawdę się panu aż tak nie spodobało? Co zrobiłem źle?

Milczy. Mam ochotę nim potrząsnąć.

- Nic nie zrobił pan źle - mówi wreszcie wolno. - Szczerze błagam o pańskie wybaczenie, gdyż postąpiłem doprawdy nieuprzejmie. Grał pan pięknie. Ta technika! Ale ja... Nie wiem. Nie wiem, naprawdę. Po prostu... Ach, nie umiem tego wyjaśnić! Pańska gra skonfundowała mnie w przedziwny sposób. Powtarzam, była śliczna, ale coś w niej zdawało się nie pochodzić w pełni od pana.

Śmieje się gorzko i bez wesołości, odgarniając prawie nerwowym ruchem opadające mu na twarz włosy.

- Musi mnie pan uważać za niespełna rozumu - szepcze. - I to co mówię musi nie mieć dla Pana sensu. Ale zaklinam, mówię prawdę! Jeśli wybaczy mi pan moje dzisiejsze karygodne faux pas, pragnę odkupić się w pańskich oczach w jakikolwiek sposób.

Widzę w jego oczach, że mówi szczerze. Nie sądziłem, że mężczyzna jego pokroju, taki chłodny i dumny, mógłby zniżyć się do nieomal błagania. Uśmiecham się szeroko.

- Jeśli faktycznie takie jest pana pragnienie, myślę, że mogę pomóc w jego zaspokojeniu. Byłbym uszczęśliwiony, gdyby zaszczyciłby mnie pan wizytą w moim domu w najbliższym dogodnym dla pana terminie. - podaję mu bilecik.
- Z największą przyjemnością - odpowiada szybko, chociaż w jego oczach dostrzegam błysk jakby zmartwienia, niepokoju. - Czy piątek wieczorem, powiedzmy, o szóstej, byłby dla pana odpowiednim czasem?
- Tak
- A więc ustalone. I jeszcze jedno - posyła mi jedno z tych swoich nieodgadnionych spojrzeń. - Sprawiłoby mi to wielką przyjemność, jeśli zgodziłby się wtedy Pan dla mnie zagrać raz jeszcze.

Godzę się łatwo; może po jego dzisiejszym zachowaniu powinienem oburzyć się na tak śmiałą prośbę, ale odnoszę trudne do wyjaśnienia wrażenie, że, niezależnie od tego, co zrobiłby lub powiedział, mógłbym dla niego grać bez końca.

Chapter 3: Chopin

Summary:

Ferenc jest przyjacielski, bardzo przyjacielski... I przypomina Fryderykowi kogoś z jego przeszłości

Chapter Text

Oto stoję przed jego domem. Wyciągam zegarek, sprawdzam godzinę.

Uśmiecham się do siebie; idealnie, szósta. Bycie punktualnym do punktu, w którym zakrawa to o pedanterię - to część mojej natury. Pukam do drzwi mocno, trzy razy.

Otwiera mi, stropiony i z włosami w nieładzie. Jasne kosmyki sterczą w różne strony jak źdźbła siana; nie przypomina w niczym eleganckiego młodzieńca z przyjęcia, na którym go poznałem.

- Boże, to już szósta?! - wykrzykuje z niedowierzaniem, ale pospiesznie mnie wpuszcza. - Proszę mi wybaczyć, dobry panie, straciłem zupełnie poczucie czasu.
- Nic się nie stało - zapewniam go, wślizgując się do środka, rozcierając skostniałe dłonie. Nie wziąłem rękawiczek, z tej prostej i zawstydzającej przyczyny, że ich zwyczajnie jeszcze nie posiadam. Entuzjastyczne pochwały recenzentów w gazetach nie przekładają się od razu na przypływ gotówki w ilościach nadmiernych.
- Ależ pan jest przecież jak sopel lodu! - mówi do mnie z przerażeniem Liszt, gdy ściska moją wyciągniętą dłoń. - Och, proszę, proszę wejść głębiej!

Jego mieszkanie jest eleganckie, pełne wyrafinowanych, delikatnych bibelotów o różnych zastosowaniach, jakichś porcelanowych filiżaneczek, drobnych zwierciadełek, złoconych zegarków, delikatnego, tłoczonego papieru listowego, małych i większych reprodukcji obrazów, antycznie wyglądających amfor, figurek świętych, które w każdym innym pokoju wydawałyby się nie na miejscu, ale w tym pogodnym rozgardiaszu znajdowały swoje miejsce...

A pomiędzy tym wszystkim stoi on sam, wciąż z nieco zakłopotaną miną.

- Proszę się rozgościć! - mówi, prowadząc mnie troskliwie na obitą brokatem otomanę. - Czy chciałby pan może czegoś do picia? Herbaty, wina?

Zawsze byłem ostrożny z winem, a moje zęby wciąż szczękają z zimna, choć jestem już w jego ciepłym mieszkanku.

- Herbaty, jeśli byłby pan tak miły.

Znika, a ja przyglądam się z zainteresowaniem najważniejszemu. Jego instrument, lśniący i elegancki, jak wszystko tutaj, wydaje się zadbany. Korci mnie nieco, by usiąść i coś zagrać; nie grałem wcale od czasu tamtego przyjęcia, zbyt pochłonięty medytowaniem nad jego grą, próbą rozszyfrowania jak zagadki tego, co mi w niej nie pasowało. Dziś może uda mi się znaleźć rozwiązanie. Jego piękna, energiczna gra z nienaganną techniką i mnogością ozdobników... Nie gra mdło, ale, ale...

- Już jestem! - obwieszcza wesoło. Niesie na tacy dwie śliczne filiżanki i imbryczek. Siada w fotelu obok otomany i patrzy na mnie przenikliwie - Jakiś pan wydaje się dzisiaj markotny, jeśli wolno mi tak powiedzieć.

Czy aż tak to widać? Myślę akurat o liście ojca, krótkim i rozpaczliwym, i że nie ma nadziei dla Polaków. Myślę o Tytusie, samotnym, odległym i pozbawionym nadziei; nie ma mnie przy nim, by pogładzić jego bolesną skroń i scałować łzy z jego policzków.

- Proszę mi wybaczyć... to tylko...
- Wieści z kraju? - pyta nieskończenie delikatnie, wyciągając rękę w taki sposób, jakby chciał ją położyć na mojej w pocieszającym geście. Zaraz jednakże cofa dłoń jak oparzony.
- Tak - szepczę drżąco. Nic więcej nie umiem powiedzieć, bo dojmujący żal staje mi ciężką gulą w gardle.
- Tak mi przykro - mówi. Na Boga, czy wszyscy już w Paryżu wiedzą o polskim upodleniu, podeptanej pod moskalskim butem narodowej dumie? Paryscy Polacy wiedzieli od razu, kiedy tylko ta straszna wieść przybyła do Francji. Nie zapomnę nigdy tego strasznego, zimnego wieczoru jesiennego, kiedy Słowacki, choć nie byliśmy raczej blisko i równie wiele było rzeczy, które nas dzieliły jak łączyły, wbiegł do mnie z rozwianym włosem i błyskiem szaleństwa w oku. "Jesteśmy pokonani, bez ratunku!" - tak krzyknął, jeszcze w drzwiach, a ja aż się zatoczyłem od tej hiobowej wieści. I tamtego dnia byliśmy połączeni wspólną rozpaczą.
- Co ty o tym wiesz? - warczę ostro, zbyt ostro, nie potrafiąc powstrzymać fali goryczy. Widzę, jak zmienia się jego twarz, smutek pojawia się w jego oczach i od razu wypełnia mnie poczucie winy. - Przepraszam.

Rozjaśnia się nagle; nie rozumiem, dlaczego, póki nie mówi figlarnie:

- Och, a więc jesteśmy już na "ty"?

Płonę gwałtownym rumieńcem.

- Proszę wybaczyć moją nieuprzejmość, zapomniałem się. To już się nie powtórzy
- Ależ mi to sprawiło wielką przyjemność, panie Chopin. Proszę mi mówić "Ferenc"!
- Wobec tego proszę mówić mi "Fryderyk" - odwdzięczam się, choć w głowie mi się kręci od tempa, z jakim ta znajomość postępuje.
- Dobrze... Fryderyku.

Sposób, w jaki wypowiada moje imię, jakby się nim rozkoszował, każda zgłoska padająca jednocześnie z mocą i delikatnie, jego usta ułożone z wyjątkową precyzją, niby przy recytacji drogiego sercu poematu - wszystko to składa się na przenikający mnie dreszcz.

- Ale, ale! - woła nagle on, klaskając w dłonie i zrywając się na równe nogi z obrzydliwą werwą. - Czy to już nie czas najwyższy, by przejść do gędźby? Siedź sobie, Fryderyku, spokojnie, a ja ci coś zagram.

Patrzę za nim, gdy przechodzi przez pokój. Blaski zapalonych świec tańczą na jego jasnych włosach, malują jego skórę ciepłym światłem, a mnie uderza wspomnienie innego młodzieńca, dużo młodszego. "Usiądź sobie, mój Frycku. Jeszcześ zmęczony po chorobie, ja ci coś dzisiaj zagram"

Gorzkie łzy zmęczenia życiem kłują mnie w oczy.

To nie Tytus, to ten pół obcy mężczyzna, który już przy naszym drugim spotkaniu mówi mi po imieniu, a ja z jakiejś niezrozumiałej przyczyny nie protestuję. To Ferenc Liszt, z jego dziwną muzyką - zagadką, w której coś mi nie pasuje. Opuszcza dłonie, gra, a ja słucham z takim natężeniem, że cały świat poza dźwiękami muzyki znika.

I nagle, cudowne olśnienie, dociera do mnie. Jego muzyka nie jest pozbawiona emocji, jak mi się wpierw zdawało, o nie, ona aż od nich kipi! Z tym, że to nie są jego emocje, on jedynie bierze do swoich utworów cudze uczucia, cudze przeżycia i używa je jako substytutu własnych. Jest wybornym pianistą - i okropnym kompozytorem. Złodziej emocji, złodziej wzruszeń, złodziej serc...

- Fryderyku, czy aby wszystko w porządku? - pyta Ferenc Liszt. Nawet nie zauważyłem, kiedy skończył i teraz staje obok otomany. Pochyla się nade mną blisko, trochę zbyt blisko; na Boga, czy on nie ma wyczucia cudzej przestrzeni? Zaciskam palce na materiale spodni.
- Tak, wszystko w porządku - odpowiadają moje usta. - Twoja muzyka jest cudowna.

Jego piękna twarz wykrzywia się w grymasie.
- Ale?...
- Nie ma żadnego "ale" - odpowiadam spokojnie, drżącą dłonią unosząc filiżankę. Jest filigramowa, nawet w mojej, mniejszej od jego ręce, zdaje się tonąć.
- A jednak widzę, że coś Ci się nie podoba, Fryderyku.
- Panie Liszt...
- Ferenc
- A więc, Ferenc, jeśli już musisz wiedzieć, jeśli chodzi o swoją grę, przypominasz mi tego bogatego młodzieńca z Biblii, który przyszedł do Jezusa, pytając, co musi zrobić, żeby wejść do królestwa Bożego. Pamiętasz? Jezus odpowiedział, że musi sprzedać swój majątek, a młodzieniec odszedł zasmucony. Twoja muzyka jest taka bogata... i taka pusta!
- Obawiam się, że nie rozumiem.
- Te emocje, w niej zawarte, one nie pochodzą od ciebie. Ty nie karmisz swoich kompozycji własnymi uniesieniami, własnymi miłościami, własnym cierpieniem.

Przerywam, widząc, że jego twarz nabiega krwią.

- A ty to robisz, Fryderyku?
- Powiedziano mi kiedyś - mówię powoli, wracając pamięcią do tamtego dnia i obelgi, która wówczas zraniła mnie okrutnie, dziś zaś już jest tylko obojętnym wspomnieniem. - Powiedziano mi, że jestem niesamowicie nudnym człowiekiem, bo jedyne, co mnie fascynuje i w czym faktycznie jestem dobry, to gra. Ja w każdą kompozycję, każde wykonanie wsadzam siebie, kawałek po kawałku, aż nie zostanie ze mnie nic.

Milczy. Marszczy brwi.

- Jesteś dziwnym człowiekiem, Fryderyku, ale zupełnie nie nudnym. Jednak nie wydaje mi się, żebyś szczególnie chciał się ze mną zaprzyjaźnić.

Zastanawiam się, długo i uczciwie.

- Chcę - mówię, zupełnie szczerze, sam zdumiony tym werdyktem. - Chcę, Ferenc. Ale nie mam zamiaru cię okłamywać.
- Zagraj mi coś - prosi po chwili, tonem prawie jak u kapryśnego dziecka.
- Czy to wyzwanie, Ferenc? Czy chcesz wyszukać w mojej grze błędy i mi je wskazać jeden po drugim? Pragniesz zemsty?
- Nie - mówi i siada bokiem na oparciu otomany w pozie prawie nieprzyzwoitej. Odrzuca głowę do tyłu, ukazując mi swoją smukłą, gładką szyję. Jest taki swobodny, nadmiernie przyjacielski, chociaż właśnie widzę go po raz drugi w życiu. Ja bym tak nie potrafił i daję tego dowody; siedzę sztywno, z rękoma złożonymi na kolanach. Nagle pragnę uczynić zadość jego życzeniu, tylko po to, by uciec z tej przeklętej leżanki od jego przytłaczającej bliskości. - Jeszcze nigdy nie słyszałem jak grasz.
- Znamy się krótko - argumentuję słabo; nie potrafię zebrać myśli, nie wtedy, gdy siedzi tuż obok, tak bliscy, że materiał jego koszuli ociera się o moją dłoń, jakby przecząc moim przypomnieniom o krótkiej znajomości. Tak przecież zwykli siedzieć bardzo bliscy przyjaciele.

Tak zwykłem siedzieć z Tytusem.

Myśl przeraża mnie; jest zbyt skomplikowana i zbyt bolesna, więc odsuwam ją szybko od siebie. Wstaję.

- Dobrze, zagram coś panu... przepraszam, zagram ci coś, Ferenc.

Uśmiecha się do mnie, tak miło i ciepło, że nagle nie mogę już wątpić w jego dobre zamiary.

Gram mu mojego starego poloneza As-dur z jego obrazem Polski, jego nadzieją, jego tryumfem. To nie jest wiele, wiem, że stać by mnie było na więcej, ale to nie muzyczny pojedynek, gdzie muszę popisać się umiejętnościami jak kuglarską sztuczką; to gra dla Ferenca Liszta, mojego nowego przyjaciela, człowieka, któremu powiedziałem zbyt wiele.

Chapter 4: Chopin

Summary:

Pierwszy koncert Fryderyka to bałagan. Ferenc oddaje się niemoralnym pragnieniom.

Chapter Text

Boże, mój własny koncert. Tak długo odwlekany. Tak długo wyczekiwany.

Nie przeze mnie jednak wyczekiwany; od samego początku prospekt grania dla bezmyślnych francuskich tłumów, wbijających we mnie swoje głodne ślepia, napawał mnie odrazą. Pomysł nie zrodził się bynajmniej w mojej głowie, zapodał mi go Liszt, z jego bezgranicznym optymizmem mówiąc, że jest pewien, iż pójdzie mi wspaniale. "Paryż czeka na ciebie z zapartym tchem, przyjacielu" - tak powiedział, zupełnie, jakby dobrze mnie dobrze znał i naprawdę we mnie wierzył. Dałem mu się omamić i oczarować i tak oto stoję teraz tutaj, czekając jak baranek na rzeź.

- Fryderyku! - słyszę jego głos, przepełniony ożywieniem. Podbiega do mnie z rozpiętym, rozwianym płaszczem i ściska mocno moją dłoń. - Fryderyku, gratulacje! Ach, jak dobrze, że jednak się pofatygowałeś, że nie uciekłeś! Były już między nami zakłady o to, i muszę Ci donieść z największą przykrością, że twój drogi przyjaciel Felix stracił w ciebie troszkę wiarę. Ale ja nie, ani przez chwilę!

Śmieję się, acz słabo, bo myśl o koncercie odwraca moją uwagę.

- Wydajesz się szczęśliwszy niż ja - zauważam.
- Tak, ty zaiste wyglądasz, jakbyś miał wkroczyć do jaskini lwów - uśmiecha się Ferenc. - Nie martw się! Kiedy już tylko usiądziesz do fortepianu i zagrasz pierwsze takty, wszystko nagle stanie się łatwe, proste i ogólnie przyjemne. Musisz tylko zacząć. Poza tym...

Przerywa, jego oczy dziwnie błyszczą, gdy patrzy na mnie.

- Posłuchaj, ja wiem, że oni wszyscy niechybnie cię pokochają. Jak mogliby nie, kiedy obdarzenie cię tego rodzaju afektami zdaje się takie proste?

Czuję dziwne poruszenie gdzieś w mojej piersi na ten gorący ton jego słów.

- Musisz być jedynym człowiekiem, który tak uważa, Ferencu. Ludzie może i cenią mnie jako muzyka, lecz z pewnością nie jako człowieka. Jestem świadom moich przywar i...

Nie daje mi dokończyć.

- Och, Fryderyku, tylko parę dźwięków i wszyscy twoi słuchacze będą zmuszeni ulec pragnieniu wielbienia cię, pragnieniu, który moje własne serce zna tak dobrze!... Ponieważ ja wielbię cię, tak, najbardziej żarliwie, z całego mojego serca, umysłu i duszy!...

Jego dziwna przemowa, wypowiedziana drżąco i urywanie, zadziwia mnie, tak samo jak to, co czyni później. Pochyla się (jestem od niego zawstydzająco niższy) i muska ustami oba moje policzki; nie do końca niedbałe la bise, a staranne, uważne, wolne pocałunki. Jego wargi są miękkie i rozkosznie ciepłe na mojej zmarzniętej skórze.

- To na szczęście, mój Fryderyku - mówi, resztka szaleństwa i zdumiewającego uniesienia sprzed chwili wciąż jeszcze tli się w jego oczach. - Szeretlek, szeretlek, és ez megrémít. Bocsáss meg bűnömért! Ó, ha tudnád!

Zastanawiam się jeszcze, co takiego powiedział, ale on już odwraca się pospiesznie i wchodzi do środka, ocierając szybko łzy rękawem.

♬♩♪♩ ♩♪♩♬

Z trudem wytaczam się z sali, z echem burzliwych oklasków wciąż dźwięczącym w mojej głowie.

Udaję się do tego małego pokoiku, w którym czekałem tuż przed koncertem, gdy personel sali doglądał ostatnich przygotowań. Trzymając się kurczowo poręczy, pokonuję schody, wąskie i kręcone i otwieram drzwi, prowadzące do mojej ciszy, spokoju, bezpieczeństwa.

Podchodzę do małej sofy, ustawionej w kącie, i ciężko na nią padam. W ciemności zamykam bolące oczy i nie umiem się powstrzymać przed odtwarzaniem w swojej wyobraźni wszystkich popełnionych dzisiaj błędów, każdy z nich dobrze zapamiętany. Mogę jedynie liczyć na ignorancję lub też pobłażliwość moich słuchaczy.

Nagle słyszę po drugiej stronie pomieszczenia jakieś poruszenie. Otwieram oczy i dostrzegam cień, cień ludzki, zaraz też jego właściciel odzywa się, dobrze znajomym, roześmianym głosem:

- Fryderyku, to było cudowne! Wspaniały pierwszy koncert!
- Nie mów takich rzeczy, Ferencu, wiem, że nie poszło mi najlepiej - odpowiadam surowo na jego zachwyty. - Nigdy nie sądziłem, żeś zdolny do tak okrutnej kpiny ze swoich przyjaciół!
- Ach, Fryderyku, ja nie kpię, mówię tylko pochodzącą z głębi mojego serca prawdę! Nie wiem doprawdy, jakimi sposobami musiałbym ci tego dowieść, byś uwierzył!

Ferenc podchodzi do mnie; widzę teraz szczere wzruszenie w jego rysach, które, przyznaję, pochlebia mi nieco. Staje za oparciem sofy i zaciska na nim te naturalnie długie palce, których tak bardzo mu zazdroszczę.

- Drogi Fryderyku... - szepcze, echa niewypowiedzianego brzmią w jego głosie subtelnym, ale słyszalnym tłem niby basy w melodii. Nie mówi przez chwilę nic więcej, tylko przenosi ręce na moje zmęczone, ciężkie ramiona i masuje je delikatnie. Mimowolny jęk ulgi wymyka się z moich ust. - Odpocznij, zasłużyłeś na to.

Pozwalam sobie na ponowne zamknięcie oczu i uspokojenie się; nie podnoszę powiek nawet wtedy, gdy owija wokół mnie swoje ramiona i przyciska blisko do siebie, tak blisko, że słyszę szybkie bicie serca w jego piersi, nawet wtedy, gdy całuje moją skroń raz jeden, drugi, tuzin razy, aż tracę rachubę, nawet wtedy, gdy jego cudowne palce pieszczą mnie w sposób, który zakrawa o coś innego, niezwiązanego z przyjaźnią, niebezpiecznego.

Jestem okropnie samolubny; gdy wystarczająco się skupię, mogę sobie wyobrazić, że to inne usta i inne dłonie... Że to inny młodzieniec. Podobieństwo jest uderzające i nagle, gdy w pełni do mnie dociera, zrywam się w przerażeniu na równe nogi.

- Panie Liszt! - krzyczę ochryple. - Proszę natychmiast...! Ja...

Wreszcie odważam się spojrzeć mu w oczy. To błąd; znajduję tam tylko smutek.

- "Ferenc", nie "Pan Liszt" - poprawia mnie miękko, cicho, ale ja nie potrafię go tak nazywać, nie teraz. Teraz potrzebuję bezpieczeństwa, które tylko dystans może mi zapewnić.

- Nie. Niech mi Pan wybaczy, ale muszę już iść.
- Odprowadzę cię. Lód jest wszędzie pod śniegiem, to niebezpieczne.

"Pułapka?" - zastanawiam się. - "Czy powinienem odmówić, może nawet zerwać tą znajomość, zanim dojdzie do najgorszej tragedii?"

Ale nie mogę odmówić. Nigdy nie mogę, jeśli chodzi o niego. Jest kataklizmem, a ja mu ulegam.

- Dobrze - mówię.

♬♩♪♩ ♩♪♩♬

Kiedy wychodzimy na zewnątrz, przekonuję się, że nie kłamał co do lodu. Chociaż pada świeży śnieg, białe, miękkie płatki osiadają na moim cylindrze i materiale płaszcza, to podłoże wciąż jest zdradzieckie. Gdy robię krok, prawie nie przewracam się i z trudem odzyskuję równowagę.

- Fryderyku! - krzyczy Liszt z troską, wyciągając ręce, ale ja szybko się odsuwam.
- Wszystko w porządku, Ferenc - jakoś udaje mi się wydusić z siebie jego imię.

Ale tak naprawdę nie jest w porządku, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Robię może pięćdziesiąt kroków więcej, gdy znowu się potykam; tym razem ląduję haniebnie na ziemi w śniegu. Zamykam oczy, duszę w sobie rozpaczliwy, desperacki wrzask bezradności, bo tej jeden upadek przelewa czarę mojej goryczy. Doprawdy, jestem taką porażką.

Liszt pochyla się nade mną i ostrożnie pomaga mi wstać. Chwytam jego wyciągniętą rękę jak ostatnią deskę ratunku, bo nic innego mi nie pozostało.

- Mój Boże, Fryderyku, gdzie masz rękawiczki?! - woła Ferenc, rozcierając moje ręce, podobne teraz bardziej do dwóch sopli lodu, niźli do kończyn.
- Nie mam - odpowiadam, zawstydzony ponad miarę.
- W ogóle?
- W ogóle.

Wzdycha raz i kolejny. Zdejmuje własne rękawiczki i podaje mi je.

- Och, nie, Ferencu, nie śmiałbym!
- Weź, poradzę sobie. Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie choruję na galopujące suchoty.

Doprawdy, cios poniżej pasa!... A potem do mnie dociera.

- Coś ty powiedział? Skąd... Skąd wiesz?

Patrzy na mnie smutno.

- Zamykanie okien, kaszel, bladość, chusteczki poplamione krwią... Fryderyku, ja to wszystko widzę. Zależy mi na tobie, więc widzę.

Nagle nie mam oddechu w piersi. To wyznanie jest inne, niż to intensywne, ogniste sprzed koncertu, ale w jakiś niewyjaśniony sposób zdaje się oznaczać to samo. I absolutnie nie wiem, co powiedzieć. Szybko biorę jego rękawiczki i wkładam je. Zachowało się w nich jeszcze kojące ciepło jego dłoni.

- Przepraszam - mówi Ferenc, biorąc pewnie moje milczenie za dąsy, nie za pomieszanie. - Nie powinienem był...
- Nie przepraszaj - przerywam mu stanowczo. Tak często zdajemy się przepraszać siebie nawzajem! Jakbyśmy byli doskonale świadomi faktu, że wciąż jeszcze stąpamy po niepewnym gruncie. - Nie robię z mojej choroby sekretu. Zresztą, sam dopiero niedawno się dowiedziałem.

Przerywam i wzdycham, patrząc na ciemne niebo. Śnieg przestał prószyć, przynajmniej na jakiś czas; teraz poprzez poszarpane zasłony szarawych obłoków przebija się granat wieczornego nieba, usiany jasnymi punkcikami. Ostre powietrze zimy, miłe być może w swojej krystaliczności dla kogoś innego, kłuje moje płuca, jakby w milczącym przypomnieniu.

- Zastanawiam się czasem, ile czasu mi zostało - mówię; może to ta spokojna, aksamitna ciemność i śnieg, który swoją bielą przykrył tymczasowo wszystkie brudy i grzechy Paryża, napawają mnie chęcią do zwierzeń. - Życie jest czasem przewrotne. Może mam dwa miesiące, może dwadzieścia lat; kto wie?
- Co ci mówią lekarze?
- Jeszcze nie byłem u żadnego - wyznaję z pewnym zawstydzeniem. Na widok jego przerażonej miny dodaję szybko. - Boję się werdyktu, jeśli mam być szczery. Poza tym... ech, ci szarlatani, co oni mogą zrobić? Oboje wiemy, czym zawsze kończą się suchoty.

Nim się orientuję, Ferenc przyciąga mnie do siebie. Ale nic nie mówi, bo cóż możnaby powiedzieć w takiej sytuacji?

- Moja siostra, Emilka... ją też zniszczyła ta przeklęta choroba. W kwietniu będzie pięć wiosen, odkąd odeszła.

Nie rozumiem, czemu mu to wszystko mówię. Emilka, cenny relikt mojego serca, pieczołowicie w nim przechowywany i nie wyjmowany nigdy... Emilka, moja dzielna, mała poetka z jej wierszami dla mnie, które ona zapominała, ale ja nigdy. Dalej pamiętam każdy wers każdego z jej utworów, szukam w nich jej twarzy, jej śmiechu... I boli, boli tak bardzo za każdym razem, więc robię to ostatnio coraz rzadziej i rzadziej, aż wspomnienie o niej rozmywa się w niebezpieczny sposób.

- Och, Fryderyku... - mówi Ferenc i kładzie moją głowę na swojej piersi.
- Wszyscy odeszli! - krzyczę nagle w bezsilnej frustracji. - Ja, ja ich zostawiłem! I już nie wrócę, czuję to! Dlaczego każda moja decyzja jest tak opłakana w skutkach?! Nienawidzę wszystkiego w tym przeklętym mieście... poza... poza tobą.

Wydaję się nie mieć kontroli nad swoimi słowami, zwłaszcza nad tym ostatnim, wstydliwym dodatkiem. Kryję twarz w materiale jego płaszcza, tylko po to, by nie widzieć wyrazu jego twarzy, gdy wypowiem następne słowa.

- Gdyby nie ty, Ferenc, już dawno strzeliłbym sobie w łeb.
- Błagam, nawet tak nie mów. - Jego głos drży. - Świat cię potrzebuje. Jako pianisty, który poruszy serca i jako człowieka.
- Mylisz się. Świat nie potrzebuje ponurego, słabego suchotnika, który potrafi tylko oddawać się melancholii.
- Doprawdy, czemu upierasz się zawsze postrzegać świat i siebie w tak ponury sposób?

Milczę, po raz kolejny tego wieczoru zawstydzony. Powiedziałem mu zbyt dużo, odsłoniłem nienawiść do własnej istoty w taki sposób, jak jeszcze nigdy z nikim tego nie uczyniłem. Odnoszę wrażenie, że oto właśnie rozebrałem się, kawałek po kawałku, aż do kości, i teraz stoję przed nim, rozdygotany, bezradny szkielet, lub może nawet tylko cień. Może mnie teraz skrzywdzić, wystarczy, że ujmie moją własną rękę, w której trzymam fantomowy pistolet i naciśnie spust moim bezwładnym palcem. Ale nie zrobi tego, jeszcze nie; nie ma w tym interesu. Zamiast tego pewnie będzie patrzał na mnie z obrzydzeniem, bo nikt nie lubi ludzi, którzy ujawniają zbyt wiele siebie. Nikt nie lubi zapatrzonych w siebie egoistów.

- Zapomnij, co dzisiaj powiedziałem, Ferenc - mówię. Zdejmuję jego rękawiczki z dłoni i spokojnie je mu oddaję, bo oto stoimy już pod moim domem. Robię to, przyznaję, wolno, rozkoszując się ich resztkowym ciepłem. - Dziękuję, że mnie odprowadziłeś.

A potem, może dlatego, że czuję, że jestem mu coś winien, a może dlatego, żeby zatrzeć ostatecznie wspomnienie wszystkich tych niesmacznych rzeczy, które powiedziałem - całuję go w policzek. Lekkie muśnięcie niby dotyk maleńkiego płatka śniegu.

Otwieram z impetem bramę i prawie wbiegam na klatkę schodową. W jej ciemności osuwam się na ziemię i kryję twarz w dłoniach.

- Wybacz mi, Boże - szepczę. - Wybacz i w swoim miłosierdziu zabierz moją duszę z tego świata!

Chapter 5: Liszt

Summary:

XIX-wieczne konwenanse są łamane. Fryderyk poznaje Madame Sand w dość niefortunnych okolicznościach

Chapter Text

- Fryderyku? - mówię niepewnie, przyglądając się jego profilowi. Pochyla się właśnie, uważnie studiując nuty.
- Tak?
- Nasze wspólne sesje grania są doprawdy urocze, ale... - zbieram całą odwagę, żeby powiedzieć to, co chcę powiedzieć, choć przecież nie jest to nic zdrożnego. - Marie pyta, czy nie moglibyśmy dać razem małego występu na cztery ręce w jej salonie.

Okłamuję go; Marie nic takiego nie mówiła. Ledwo wie, że grywam prawie codziennie z Fryderykiem. Inicjatywa jest wyłącznie moja i będę musiał, o ile Fryderyk się zgodzi, przekazać pannie d'Agoult wiadomość o moich planach.

- I ty uważasz to za świetny pomysł? - pyta zgryźliwie, dalej na mnie nie patrząc. Jest dziś w okropnym nastroju. - Grać dla panny d'Agoult i jej uroczych gości?
- Wiem, że nie lubisz występów publicznych, ale... Marie...
- Marie, Marie, Marie!... Czy ta dziewczyna uczyniła z ciebie kolejnego swojego bezwolnego niewolnika? Grywasz dla niej dniami i nocami jak nakręcana pozytywka! Niech cię diabli wezmą, Liszt, myślałem, że jesteś ponad to!

Jakaś dziwna gorączka chwyta mojego Fryderyka, taka odmienna od jego zwykłego zachowania, że aż patrzę na niego w przerażeniu. Nagle uświadamiam sobie, że jest tylko jeden, nader przykry sposób na uspokojenie jego niezrozumiałego gniewu; muszę powiedzieć mu prawdę.

- Właściwie, Fryderyku, troszeczkę skłamałem przed chwilą... - patrzy na mnie spode łba i odrzuca do tyłu ciemną grzywę. - To ja chciałem, żebyśmy zagrali publicznie razem, nie Marie. I, na Boga, nie obchodzi mnie, w czyim przeklętym salonie to uczynimy!

"Chcę pokazać się ludziom razem, blisko, w jedyny sposób, który może tą bliskość uzasadnić: grając na cztery ręce" - myślę jeszcze, ale nie wypowiadam tych słów na głos. - "Chcę móc bezkarnie cię dotknąć, nie gorsząc tym nikogo, zwłaszcza ciebie"

- Po co więc mówiłeś, że chce tego panna d'Agoult?! - Fryderyk trzaska z wyjątkową brutalnością klapą fortepianu. - Niech cię diabli raz jeszcze, ja naprawdę cię nigdy nie pojmuję!
- Sam tego nie rozumiem, Fryderyku. Przepraszam - mówię żałośnie. - Przepraszam naprawdę. No, proszę, zgódź się, zgódź!

Patrzy na mnie ponuro, z założonymi rękami. Wreszcie jego nastrój odmienia się, jakby burzowa chmura, wisząca nad jego umysłem, nagle ustąpiła.

- Dobrze, Ferencu, jeśli naprawdę tego chcesz...

Rzucam mu się na szyję, przepełniony szczęściem. Oczywiście, zaraz odsuwa mnie od siebie, ale już z lekkim uśmiechem, który możnaby nawet opisać jako figlarny.

- Powiedz Marie, że niedługo w jej salonach rozlegnie się wreszcie prawdziwa muzyka.
- Doprawdy, Fryderyczku, mógłbym cię teraz pocałować!

Uświadamiam sobie, co powiedziałem i czerwienieję jak burak. Chopin poważnieje, przygryza wargę.

- Lepiej nie, przyjacielu. - mruczy bardzo cicho, również zarumieniony. - Chodź, pójdźmy już teraz obwieścić twojej lubej dobrą nowinę.

♬♩♪♩ ♩♪♩♬

- Och, to było cudowne! - szczebioce Marie d'Agoult, obejmując nas oboje, całując jednego w policzek, drugiemu z wielkim zapałem ściskając rękę. - Byliście wspaniali, wspa-nia-li!
- Dzięki, mon amour - śmieję się, wyswobadzając się z jej uścisku. - Ale, proszę, nie każ nam z nikim rozmawiać. Muszę przyznać, że to było wyczerpujące. Wrócimy do ciebie za chwileczkę, nie obawiaj się.

Ciągnę Fryderyka za ramię, prowadząc go w stronę drzwi wiodących do drugiego pokoju, w którym, jak wiem, nie ma ludzi.

- Będę cię wielbił do dnia mojej śmierci za to wybawienie! - jęczy mój przyjaciel, osuwając się na ziemię z plecami opartymi o ścianę, gdyż w pokoju nie ma żadnego mebla przeznaczonego do siedzenia. W jego głosie wybrzmiewa egzaltacja, która u niego świadczy o skrajnym wyczerpaniu. - Ty łobuzie! Wiem, że kłamałeś; ty mógłbyś przebywać z tymi wszystkimi nadętymi snobami całą noc i ani trochę się nie zmęczyć. Skąd wiedziałeś, jak bardzo nie chciałem z nikim rozmawiać?

Siadam obok niego.

- Miałeś ten konkretny wyraz twarzy, który krzyczy "Zabierzcie mnie stąd!"

Przez chwilę siedzimy w ciszy. Słychać tylko jego coraz bardziej ciężki i chrapliwy oddech.

- Wszystko w porządku? - podaję mu chusteczkę. Kryje w niej twarz na minutę lub dwie.
- Tak, już tak. Musiałem tylko... No wiesz - próbuje brzmieć beztrosko i ponosi w tym spektakularną porażkę. - Ta głupia choroba et cetera et cetera...
- Byłeś wreszcie u lekarza?
- Tylko u Jasia... przepraszam, chodzi o mojego przyjaciela z dzieciństwa.
- Ach, tak - z niewiadomych przyczyn złości mnie ten jego uśmiech, jakby ów "Jaś" był prywatnym żartem, którego ja nigdy nie pojmę.
- Powiedział, że powinienem jeszcze przeżyć wiele lat, jeśli będę przestrzegał odpowiedniej diety i ogólnie dbał o siebie. Lecz, widzisz, nie chciał mi spojrzeć w oczy i ogólnie zdawał się jakiś nieswój. Ale nie mówmy o tym, przyjacielu, to nie jest wdzięczny temat do rozmowy!
- Uważam inaczej - informuję go uprzejmie. - Ale jeśli takie jest Twoje życzenie...

Chwilę siedzimy w milczeniu w ciemności. Zdajemy się być ekspertami w języku ciszy, milczenia; kiedy otwieramy usta, tak często kłócimy się, kiedy milczymy, jest lepiej.

- Panna d'Agoult promienieje - zauważa Fryderyk, ostrożnie odkładając chusteczkę. - Jak ona to robi, Ferenc, że może krążyć niby duch opiekuńczy między gośćmi całe dnie, noce całe, i nie czuć u niej zmęczenia?
- Nawykła, jak sądzę - wzruszam ramionami. - Taki tryb życia.
- Ferenc, ja nie jestem wcale przyzwyczajony, a też przecież poniekąd wiodłem takie życie w mojej młodości.

Bawi mnie nieco jego dobór słów; Fryderyk nabiera czasem tej prawie starczej maniery, choć przecież nie ma jeszcze trzydziestu lat. Z drugiej strony... patrzę ukradkiem na pomiętą chusteczkę na ziemi i po raz pierwszy naprawdę to widzę - szkarłatne plamy. Fryderyk kaszlał już wcześniej przy mnie, a odkąd wyznałem, że wiem o chorobie, nie starał się już nawet bardzo tego powstrzymywać, jak wciąż robi to przy innych, ale za każdym razem szybko chował poplamione chusteczki jak niechlubny dowód obrzydliwej zbrodni.

Może faktycznie Fryderyk przeżył już większość swojego życia?

Serce niemile mi się ściska. Fryderyk, którego nagle, niepostrzeżenie zacząłem nazywać "moim", chociaż nie mam przecież do tego prawa, Fryderyk z jego geniuszem, jego wirtuozerią, jego cichą admiracją świata, Fryderyk, u którego każdego dnia człowiek odkrywa coś nowego - on miałby umrzeć?

"Jak ja żyłem?" - zastanawiam się. - "Jak ja żyłem, zanim go poznałem?"

Ale nie mogę sobie przypomnieć.

Tamto życie to jak sen, z którego teraz się budzę.

- Wiesz może, jak zmyć plamę po winie z kamizelki? - pyta nagle obiekt moich adoracji, a ja prycham śmiechem na niesamowity kontrast między moimi patetycznymi rozmyśleniami i jego prozaiczną wypowiedzią. - Co cię bawi? Tu jest taki tłok, że musiałem wpaść na kogoś z kieliszkiem... I dopiero teraz zobaczyłem.

Zapalam kandelabry i zabieram się za studiowanie przypadku. Jest źle.

- Sól. Albo szampan - orzekam. - W tym otoczeniu prawdopodobnie łatwiej byłoby znaleźć to drugie. No, zdejmuj kamizelkę. I krawat też, biedaku, nie miałeś doprawdy szczęścia.
- P-po co? - duka. Na jego policzkach dostrzegam słaby rumieńczyk.
- Żebym mógł uratować sytuację, głuptasie! Jeśli teraz czegoś nie zrobimy, to gwarantuję, twoja biedna kamizelka będzie do niczego.

Posłusznie zdejmuje najpierw krawat, po czym kamizelkę. Stoi teraz przede mną w samej koszuli, wpuszczonej w spodnie, cały zarumieniony i z włosami w lekkim nieładzie.

Nagle uświadamiam sobie, jak mogłoby to wyglądać dla postronnego obserwatora; wymykamy się razem do pustego pokoju, a teraz on stoi przede mną, na wpół rozebrany, ja zaś trzymam w dłoni elementy jego garderoby.

Och, Jezusie Nazarejski!...

- Pójdę już - mówię pospiesznie. Język nieco mi się plącze.
- Tak, tak, idź - odpowiada Fryderyk z równą nagłością. - I zaklinam cię, wracaj szybko.
- Tylko nie wpakuj się w żadne tarapaty!
- Jak miałbym? Będę tu cały czas.

♬♩♪♩ ♩♪♩♬

Ale powieniem był wiedzieć, że kłopoty podążają niestrudzenie wszędzie, gdzie tylko mój Fryderyk się uda.

Kiedy wracam do pokoju, w którym go zostawiłem, z własną kamizelką i krawatem dla niego na przebranie, przekonuję się, że Fryderyk nie jest sam. Jakaś ciemna, smukła postać stoi bardzo blisko niego, on zaś opiera się plecami o ścianę, prawie do niej przyciska; wiem jak bardzo zawstydzony musi być, on, który tak kocha swoją przestrzeń osobistą, swoją prywatność, swoją przyzwoitość.

Najpierw wydaje mi się, że intruz jest młodym mężczyzną, potem dostrzegam, że to w istocie kobieta, i to kobieta, którą znam dość dobrze: Madame Sand, pisarka oraz przyjaciółka Marie, wiecznie spowita dymem ze swoich cygar, ubrana w garnitury, zazwyczaj głośna i, jak sama Marie ją opisała, "agresywnie towarzyska"

- Przyniosłem Ci nowe ubrania i twój płaszcz, Fryderyku - mówię stanowczo, stając blisko tej dwójki; przyjaciel mój ma twarz bladą jak papier, jeśli nie liczyć czerwonego rumieńca, barwiącego jego policzki. - Madame Sand...
- A więc pan to słynny Fryderyk Chopin! - mówi ona z podekscytowaniem, nie zwracając pozornie uwagi na ostrzegawczą nutę w moim głosie. - Jak bardzo pragnęłam pana poznać!

Fryderyk posyła mi spojrzenie, krótkie, ale wyrażające wszystko. "Błagam, zrób coś!"

- Wiedziałam, że musi być pan wyjątkowym człowiekiem, Fryderyku!
- Proszę pani... - szepcze Fryderyk. - Doprawdy, miło jest panią poznać, ale... Wolałbym się, mimo wszystko, pierwej ubrać.

Teraz Sand wreszcie na mnie patrzy.

- Och, czy przeszkodziłam w czymś panom? - pyta niewinnie, a mnie krew zalewa.
- Pan Chopin - cedzę przez zęby; z wielką starannością akcentuję nazwisko przyjaciela. Do diabła z George Sand i jej nadmierną poufałością! - Pan Chopin miał mały wypadek z winem i ubraniem, jeśli już musi pani wiedzieć. Proszę, Fryderyku.

Fryderyk przyjmuje ubrania z wyraźną wdzięcznością; ubiera się szybko, niezdarnie i przez chwilę zwalczam ochotę, żeby mu pomóc, ale niedelikatna uwaga Sand wciąż brzmi w mojej głowie echem.

- Zostawię teraz panów zamym sobie - mruczy miękko George Sand z lekkim uśmieszkiem. - Cudownie było cię poznać, Fryderyku.

Zaciskam dłonie w pięści na ten brak szacunku, ale Fryderyk kładzie mi uspokajająco rękę na ramieniu.

- Nie warto - szepcze, patrząc za oddalającą się Sand. Nagle wygląda na starszliwie wyczerpanego, jego oczy zdają się bardziej podkrążone, skóra bledsza. - Proszę, Ferencu, wytłumacz mnie w oczach swojej damy, gdyż dłużej już tu naprawdę nie wytrzymam.

Owija się szczelnie płaszczem, by ukryć fakt, że ma na sobie moją kamizelkę i krawat.

- Poczekaj, Fryderyku, zawołam Ci powóz. I pojadę z tobą.
- Obiecywałeś Marie rychły powrót!
- Spotkałem ją i już nakreśliłem sytuację. Zrozumie, jeśli moja nieobecność nieco się przedłuży.

Chwytam go za ramię i wymykamy się jak para złodziei z hałaśliwego salonu panny d'Agoult.

Chapter 6: Ferenc

Summary:

Urodziny Ferenca. Chyba dostał zakochanie jako główny prezent.

Chapter Text

I znowu jest październik, kolejne moje urodziny.

Spędzam je, oczywiście, z Fryderykiem, choć niestety nie tylko; "muszę znieść również i towarzystwo innych ludzi", jak żartuję, witając go na przyjęciu i zdejmując jego płaszcz.

Dwa dni temu Marie przyszła do mnie, ze słodką minką świadczącą o tym, że czegoś ode mnie chce. Usiadła przy moim krześle i ułożyła jasną główkę na moich kolanach.

- Franz?...
- Tak, skarbie?
- Zbliżają się twoje urodziny...
- W istocie, najdroższa.
- Nie mógłbyś... No wiesz... zagrać nam czegoś? Na takim małym, tycim koncerciku?

Później dowiedziałem się, że już zaprosiła gości i z westchnieniem zaakceptowałem, że właściwie nie mam wyboru.

Następnego dnia napisałem list do Fryderyka:

"Drogi przyjacielu!

Marie i ja postanowiliśmy wyprawić 22-ego małe przyjęcie z okazji moich urodzin. Prawdopodobnie nie będzie to nic wielkiego, ale bylibyśmy zaszczyceni, gdybyś się pojawił.

Twój

F. L."

A teraz witamy się radosnym la bise w hallu.

- Dobrze, że przyszedłeś, Fryderyku - mówię ciepło.
- Małe przyjęcie, ha? - uśmiecha się on tylko w odpowiedzi, rozglądając się po salonie, do którego go wprowadzam.
- Cóż, miało być skromnie, ale Marie...
- Daj spokój, tylko się droczę. Cokolwiek odpowiada mojemu przyjacielowi.
- Coś ty taki radosny dzisiaj? - pytam podejrzliwie.
- Mam dla ciebie małą niespodziankę. Ale o tym później, teraz chodź, widzę twoją piękną panią. Czas się przywitać.

Kiedy jednak podchodzimy bliżej, nagle chwyta mnie mocno za łokieć i ciągnie w boczny korytarz.

- Co ty wyrabiasz? - zaczynam z rumieńcem rozpalającym policzki, gdy przyciska mnie do ściany, ale on tylko nieuważnie kładzie mi palec na ustach i ostrożnie się rozgląda.
- Sand - odpowiada krótko, ale z niejakim udręczeniem w głosie, a ja wspominam jego pierwsze, jakże niefortunne spotkanie z ową damą.
- Marie musiała ją zaprosić.
- "Musiała"? Czyli ty nic o tym nie wiesz?
- Nie! Proszę cię, Fryderyczku, nie patrz tak na mnie... I może odsuń się odrobinkę, zanim...
- Dzień dobry, panowie! - rozlega się radosny głos. Oboje równocześnie się odwracamy. To George Sand we własnej osobie. Wydaje się obrzydliwie wręcz zadowolona z siebie; ręce ma splecione na piersi i przygląda się z pewnym zainteresowaniem naszej pozycji, która faktycznie musi być frapująca - Fryderyk przyciskający mnie do ściany i wciąż z ręką na moich ustach. - Nie macie do mnie, doprawdy, szczęścia! Już drugi raz spotykamy się w takich nietypowych okolicznościach.

Powiedzieć, że Fryderyk odsuwa się ode mnie to jak nic nie powiedzieć; on wręcz odskakuje, jakbym go oparzył. George zwraca się ku mnie, z uśmiechem, który nie zwiastuje nic dobrego.

- Drogi Franzu, nie posądzałam cię o tego rodzaju apetyt..

Już mam wybuchnąć, powiedzieć coś, czego później bym żałował, kiedy Fryderyk nagle się odzywa, głośno i szybko, tonem wręcz lodowatym:

- Droga pani, czy nie uważa pani za niegrzeczne przypisywanie nam takich obrzydliwych skłonności? Ja pani powiem: jest to wysoce obraźliwe, a co więcej, świadczy wiele o pani sposobie postrzegania świata!

Stoi, z dłońmi zaciśniętymi w pięści, blady, wściekłość rozpala jego oczy żywym ogniem. Rzadko go widuję w takim stopniu rozsrożenia. Niespodziewanie dziwna myśl przychodzi mi do głowy; Fryderyk wydaje się wręcz zbyt wzburzony jak na niewinnego człowieka, którego duma została tylko zwyczajnie urażona... Czyżby?... Nie, to zbyt drobna poszlaka.

- Fryderyku, proszę... - mówię. Bądź co bądź Sand, nawet ze swoim rażącym brakiem taktu, wciąż jest przyjaciółką Marie... albo tak mi się zdaje. Czasem w oczach mojej lubej, gdy mówi o George, pojawia się coś na kształt mimowolnej urazy. Nie rozumiem wszystkich subtelności i różnorodności niektórych kobiecych relacji.
- Przepraszam, Madame - reflektuje się Chopin i niezręcznie całuje kobietę w rękę, zupełnie, jakby przed chwilą na nią nie krzyczał. Ku mojemu zdumieniu, Sand pozwala na jego zabiegi. Ku mojemu niebotycznemu zdumieniu, Sand wygina usta w coś zbliżonego do uśmiechu i mówi:
- To ja jestem panom winna przeprosiny za ten niesmaczny żart.

Kłania się niedbale i odchodzi. Pierś Fryderyka wciąż jeszcze faluje od wzburzenia.

- "Niesmaczny żart"! - przedrzeźnia Sand, upewniwszy się, że już na pewno go nie usłyszy. - To taki rodzaj "niesmacznego żartu", który mógłby okazać się opłakany w skutkach.
- Ależ, mon ami - mówię mu. - Sodomia nie jest przecież nielegalna we Francji.
- Może nie jest, ale, pamiętaj, nikt jej też nie akceptuje. Wiesz, jak patrzy się na "niemoralne zachowania"!

Kiedy nasza rozmowa nabrała takiego odcienia, jakbyśmy przestali mówić tylko hipotetycznie?

- Fryderyku, uspokój się. Sand przecież nawet nie oskarżyła o nic ciebie, tylko mnie.
- Czemu jesteś więc taki spokojny, Ferenc?
- Ponieważ to były tylko kpinki. Sama to powiedziała.
- O tak, tak właśnie powiedziała. Z uśmiechem ironicznym jak diabli! - ostatnie słowa wykrzykuje.
- Naprawdę za bardzo się przejmujesz. Nie obchodzi mnie, co o mnie myśli George, jeśli mam być szczery, tak długo, jak nie wyrządza mi to żadnej krzywdy. A nie wyrządza i wątpię, że kiedykolwiek wyrządzi.
- To przeklęta pisarka! - jęczy Fryderyk. - Zapomniałeś?
- I?...
- Nie wiem! Może przez kaprys zechce umieścić dzisiejszą przygodę w którejś ze swoich książek?
- Błagam cię, mon cher, przecież to było wydarzenie tak prozaiczne, że aż niegodne wzmianki.
- A co jeśli podkoloruje nieco to, co widziała?

Z każdą chwilą oddech Fryderyka robi się cięższy z podenerwowania. Wiem, co nadchodzi i obejmuję go ramieniem.

- Nie frasuj się tak, przyjacielu, proszę.
- Zostaw mnie! - krzyczy, ale przerywa mu ostry atak kaszlu. - Nie... Nie d-dotykaj!
- Usiądź, Fryderyku, no, już...

Nagle rozlegają się szybkie kroki. Moja ukochana staje przed nami, jej oczy są szeroko otwarte, przestraszone.

- Co się dzieje, co się dzieje? - mówi szybko.
- Spokojnie, kochanie - odpowiadam, choć sam jestem daleki od spokoju; Fryderyk wydaje się prawie dusić w moich ramionach.
- Czy mam wezwać lekarza?...

Chopin nagle traci równowagę, wyczerpany osuwa się na ziemię. Podążam za nim, łagodnie kładąc ciemną głowę na moich kolanach ("Jak bardzo by protestował, gdyby był przytomny!" - myślę) i wycieram chusteczką krew z kącika jego ust. Marie otwiera oczy jeszcze szerzej. Choć ją uwielbiam, wiem, że jeszcze dziś pół Paryża będzie wiedziało, iż monsieur Chopin jest suchotnikiem.

- Tak, wezwij go - mówię po długim zastanowieniu. Chopin nie jest wielkim zwolennikiem medycyny, ale teraz chyba potrzebujemy takiej interwencji.
- Nie, ani się waż, panno d'Agoult! - odzywa się Fryderyk z zaskakującą siłą i podnosi się, zabierając szybko głowę z moich kolan w wyraźnym zawstydzeniu. - Już wszystko w porządku.
- Zemdlałeś - wskazuję mu tą dość oczywistą prawdę.
- Och, tais-toi! - warczy.

Uśmiecham się na ten, niepodobny do niego, wybuch gniewu i na fakt, że nawet w gniewie był delikatniejszy niż większość ludzi. Ach, elegancki, brzydzący się wulgarnością Fryderyk!

- Mój drogi - mówię cierpliwie. - Musimy wezwać lekarza.
- I co mi powie? - syczy, próbując wstać. Choć wszystko we mnie krzyczy, bym mu pomógł, nie robię tego; chcę, by coś zrozumiał. - "Monsieur Chopin, jest pan nieuleczalnie chory"?
- Fryderyku...
- Nie "fryderykuj" mnie! - znowu powstrzymuję mimowolny uśmiech na jego słowotwórstwo. - Znam siebie najlepiej i wiem, że nie potrzebuję lekarza!

Wymieniamy z Marie bezradne spojrzenia. Wreszcie dziewczyna odzywa się, kojącym głosem:

- Oczywiście, Monsieur Chopin, jak pan sobie życzy.

Moja ukochana prawie odbiega korytarzem, a Fryderyk patrzy na mnie z tryumfalną iskrą w oczach. Stoi już, oparty o ścianę.

- Wobec tego pozwól mi zawołać Ci powóz! - przekonuję go, ale, ku mojego zdumieniu, protestuje, odrzuciwszy głowę do tyłu niecierpliwym ruchem.
- Nie, Ferenc, to twoje przyjęcie z okazji twoich urodzin!
- I dlatego masz być tu wbrew sobie? - pytam z gniewem barwiącym słowa.
- Nie jestem tu wbrew sobie - Fryderyk kładzie mi dłoń na policzku nieco nietypowym gestem. Zaraz zabiera rękę jak oparzony. - Poza tym, nic jeszcze nie zagrałem, a po cóż jest pianista, jeśli nie po to, by grać?

Ostatnie słowa wypowiada ironicznie. Rozumiem go. Mnie też często wydaje się, że my, pianiści, nie jesteśmy niczym więcej, niż pieskami pokojowymi, uroczymi, bawiącymi przez chwilę zabawkami.

- Wiesz, że nie zaprosiłem cię tu tylko po to, aby bawić gawiedź - mówię mimo wszystko, łagodnie.
- Ty może nie. Ale Marie...

Zamiera i rumieni się.

- Wybacz. To dobra dziewczyna i jestem czasem wobec niej niesprawiedliwy.
- Och, nie gniewam się! Wiem, co masz na myśli - czuję się prawie, jakbym w jakiś sposób zdradzał Marie, ale... w tym co mówi, co myśli Fryderyk, jest wiele prawdy.
- Chodźmy już - mruczy Fryderyk, bawiąc się nerwowo rękawem koszuli. - Zbyt długo tu zamarudziliśmy.

♬♩♪♩ ♩♪♩♬

Żegnam go przy drzwiach dwie godziny później. Zabawa wcale nie zdaje się mieć ku końcowi, przeciwnie, robi się coraz głośniej, coraz weselej, napływają nowi goście.

Stoimy chwilę, rozkoszując się naszą samotnością i względną ciszą, z przytłumionym szumem głosów oraz śmiechów za naszymi plecami. Żaden z nas nic nie mówi; nie chcemy się jeszcze rozstać.

- Przepraszam, że już idę - szepcze wreszcie Chopin. Policzki ma rozkosznie różowe od wina, które wypił więcej niż zazwyczaj.
- Nic nie szkodzi - zapewniam go. Mam straszną, potępiającą ochotę dotknąć go, tą skórę, te delikatne usta, ale, oczywiście, nie robię tego.
- Byłbym zapomniał! - ożywia się nagle. - Prezent dla ciebie. Proszę.

Podaje mi niepozorny pakunek, starannie przewiązany czerwoną wstążką.

- Bądź tak dobry i otwórz, kiedy już pójdę, dobrze? - prosi Fryderyk. Jego rumieniec zdaje się jeszcze pogłębiać.
- Jak sobie życzysz - odpowiadam i szybko, czule odgarniam ciemny pukiel włosów, który opadł na jego oczy.

Uśmiecha się do mnie, jednym z tych jego uśmiechów tak nieuchwytnych, tak ulotnych jak podmuch wiatru.

- Do widzenia! - unosi rękę w pożegnalnym geście, po czym odchodzi, drobna figurka omotana po szyję płaszczem. Ja zaś wracam do środka i otwieram pakunek. Moim oczom ukazuje się wiele kartek papieru, zapisanych schludnie partyturami.

A na samej górze widnieje dedykacja:

"Á son ami Franz Liszt"

Moje serce drży niespokojnie w piersi, po czym wyrywa się i leci, ponad dachami domów, przez paryskie ulice - do niego.

Zawsze do niego.

Chapter 7: Chopin

Summary:

Ta rzecz się dzieje

Notes:

Dziś rocznica śmierci Chopina, więc oto rozdział ig

Chapter Text

Ferenc śmieje się bezgłośnie, puszczając do mnie oko nad ramieniem damy, której nazwiska nie zapamiętałem, choć może powinienem, gdyż jest fenomenem; jedna z rzadkich prawdziwych przyjaciółek Marie, nie tych fałszywie słodkich żmij, zazdrosnych o powodzenie panny d'Agoult w towarzystwie.

Liszt jest obrzydliwie, karygodnie pijany, co mnie złości. Mówiłem mu, powtarzałem od początku zabawy, żeby zachował jakąś przyzwoitość, ale on tylko zbywał mnie wesoło. A teraz szczerzy się, bezczelny, i zgrabnym ruchem zabiera również mój kieliszek, nalewa doń szampana.

- Pij! - szepce mi do ucha, podchodząc do mnie i owijając mnie ramieniem. Jego jasne włosy łaskoczą moją skórę; owiewa mnie zapach perfum jakiejś obcej kobiety i brzydkie, niezrozumiałe uczucie kłuje moją pierś. - To dobre!
- Nie wątpię, panie Liszt - odpowiadam sucho. Używam jego nazwiska, czego dawno już nie robiłem, żeby podkreślić, jak bardzo jestem z niego niezadowolony. - Ale doprawdy, miał Pan już dość.
- Fryderyczku! - Jego ton jest śpiewny. - Fryderyczku mój kochany, nie bądź taki nudny!

Mieliśmy rozmowę o mojej rzekomej sztywności już parę razy. Za każdym razem sprawiała, że byłem jednakowo wściekły.

- Nie jestem nudny, jestem rozsądny! Ktoś z nas musi być, na Boga!

Rzucam ukradkowe spojrzenie w stronę damy. Całe szczęście, najwidoczniej nie obchodzi jej bardzo ukochany Marie dający piękny pokaz pijaństwa; dalej opowiada o czymś z pasją.

- Gdyby Marie tu była!... - warczę cicho do niego na boku.
- Ale jej tu nie ma - zbywa mnie Ferenc. Znowu się śmieje; przeklęty imbécile!

Faktycznie, panna d'Agoult nie może być świadkiem jego głupoty - dziś po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna nie gramy w jej salonie.

- To jak wyrwanie się ze złotej klatki! - mówi Ferenc, nagle brzmiąc prawie trzeźwo, prawie poważnie. Obie te rzeczy są do niego niepodobne. - Przepraszam, to była głupia rzecz do powiedzenia...

Kiwam głową, ale właściwie po części rozumiem, jak się czuje. "Liszt jest uroczą zabaweczką panny d'Agoult" mówią ludzie. "Ciśnie go w kąt, kiedy tylko się znudzi. Ale póki co gra dla niej, gra dniami i nocami". Z pewnością w tych okrutnych słowach jest ziarno prawdy; Marie, adorowana przez tłumy zakochanych młodzieńców, może mieć każdego, kogo tylko zechce. Ta jej relacja z Lisztem, w której oboje grali wielką miłość, zdaje się dziwnie tymczasowa, gdy przyjrzeć się jej z bliska. Już teraz właściwie drży w posadach; oboje kochankowie mają dosyć... luźny stosunek do relacji miłosnej.

Może jestem staroświecki, a może nudny, jak uważa Liszt, ale ci dwoje nie wydają mi się modelem zakochanych.

Zdumiewam się nagle cichym zadowoleniem, jakim napawa mnie ta myśl. Skąd się to we mnie wzięło? Czemu miałbym chcieć ich rozpadu?

- Zapomnij o tym, co powiedziałem - mówi Ferenc. - Właściwie, zapomnij o wszystkim, o całym Bożym świecie, razem ze mną!
- Przeklęty kusiciel! - mruczę pod nosem, ale bez prawdziwego gniewu. Ku swojemu zdumieniu odkrywam, że się lekko uśmiecham.
- Tak, to ja! - w jego głosie nie ma cienia wstydu. Przyglądam mu się; włosy w nieładzie, policzki w najbardziej uroczym odcieniu czerwieni, fular rozwiązany... nagle chwyta mnie za nadgarstek i ciągnie za róg, w pusty, ciemny korytarz. Teraz już nie widzę wyraźnie jego rysów twarzy, ale, ku własnemu zdumieniu, umiem je sobie idealnie wyobrazić, w każdym najdrobniejszym szczególe, nawet po krótkiej chwili przyglądania się im; wyryły mi się pod powiekami.

- Panie Liszt, pańskie zachowanie jest skandaliczne... - mówię, czując na skórze jego ciepły oddech. Trochę kręci mi się w głowie, choć przecież nie piłem... dużo.
- Przyznaję się do winy - mówi beztrosko. Ponownie nie znajduję w jego słowach choćby śladu skruchy.
- Tego typu postępowanie może zrujnować pańską reputację! - jestem zły na siebie za to, że zamiast stanowczo, mój głos brzmi słabo.
- Nie boję się!
- Powinieneś - jego dłonie bawią się chwilę moimi starannie ułożonymi włosami, po czym schodzą niżej, niżej, aż do mojej talii. Wzdrygam się pod jego delikatnym dotykiem, ale nic nie robię, nie odsuwam się. Za to też jestem na siebie zły, ale zdaje mi się, że złapał mnie w pułapkę i nie mogę się uwolnić.
- Nie boję się niczego, kiedy jestem z tobą.

I jak, och, jak mogę pozostać na niego złym, kiedy mówi takie rzeczy, tym trochę bezbronnym i trochę dziecinnym tonem, ale z pełną powagą w głosie?

- Liszt... - szepczę. - Ferenc...

Przerywa mi pocałunkiem.

Dotychczas udawało mi się okłamywać samego siebie. Udawałem, że nie dostrzegam znaków, że nie rozumiem znaczenia jego spojrzeń. Teraz jednakże... Teraz nie sposób jest dłużej grać.

Jego usta są miękkie i ciepłe; powinienem się brzydzić nim za ten pocałunek i samym sobą za to, że zauważam takie szczegóły.

"Sodomia nie jest nielegalna we Francji" powiedział kiedyś... Boże, byłem taki głupi.

- Przestań - dyszę, ale on, oczywiście, nie słucha. Powtarzam, tym razem głośniej i z gniewem. - Przestań, głupcze!
- Fryderyku, nie bądź...

Wymierzam mu siarczysty policzek jeszcze zanim zdąża dokończyć zdanie i odsuwam się, oddychając ciężko.

- Nie myślisz jasno! Pozwalasz, by trunek zawładnął twoimi działaniami w zbytnim stopniu!
- Nie, Fryderyku - jego głos jest twardy i stanowczy. - Kocham cię. Z całego serca oraz umysłu.

Nie spodziewałem się tego, tak absurdalnego i tak nikczemnego żartu z jego strony.

- Proszę pana, jest pan doprawdy okrutny! - mówię, nim zdążę się zastanowić. Mnę w dłoni materiał rękawa. - A pańska kpina... rani zbyt głęboko.
- Kpina? Nie rozumiem...
- Kończ pan lepiej, oszczędź bólu.
- Fryderyku, ja prawdę mówię, najprawdziwszą prawdę! To samo powiedziałem Ci już kiedyś, przed twoim pierwszym koncertem u Pleyela, pamiętasz? Tyle że wtedy byłem tchórzem, tchórzem!... Ale od tamtego czasu nic się nie zmieniło w moich uczuciach!
- Bzdura - mówię. Policzki mam rozpalone ogniem. - Bzdura, bzdura, bzdura! Ferenc Liszt, piękny, beztroski kobieciarz miałby kochać...

Ostatnie słowo zamiera mi na wargach. "Mnie" - chcę wyszeptać. Mnie, który jestem tak niewart kochania, wręcz odpychający. Mnie - mężczyznę, nie jedną z tych ślicznych, zalotnych panienek, których zamiłowanie do muzyki nagle wzrasta, gdy znajdują się w towarzystwie Liszta.

Już kiedyś ktoś powiedział mi, że chciałby, żebym był dziewczyną, by mógł mnie obdarzyć płonącym ogniem eros na miejsce philii. Powiedział mi to, a ja cierpiałem, targany rozpaczą świadomości, że nigdy nie będę dla niego.

- Uważasz, że jestem piękny? - pyta Ferenc radośnie. Jest bardzo blisko mnie, ale już mnie nie dotyka, jak dziecko, które sparzyło się raz przy zabawie z ogniem i teraz zachowuje szczególną ostrożność.
- Jesteś niemożliwy! - prawie krzyczę. - Ty głupi, próżny Ferencu Liszt!
- Nie jestem próżny - mówi on; oczywiste kłamstwo, choć może Ferenc faktycznie w nie wierzy. - Tylko chcę usłyszeć to z twoich ust. Powiedz, Fryderyczku: czy naprawdę uważasz, że jestem piękny?
- Byłbym ślepy lub niespełna rozumu, by twierdzić inaczej... - szepczę, bardzo cicho i bardzo niechętnie, bo tego by tylko brakowało, żebym podsycał jego przeklętą pychę.
- Ha! - śmieje się Ferenc, prosto w moje usta, bezczelnie jak to on. - Uwielbiam, gdy mówisz, jak bardzo mnie kochasz!
- Nic takiego nie powiedziałem! Powiedziałem, mój dobry panie, że człowiek roztropny nie mógłby pozostać ślepym na twoją obiektywną urodę. - krew uderza mi do twarzy, plączę się w słowach. - Poza tym, ja nie jestem... Nie mam tego typu upodobań! Fakt, że obiektywnie (powtarzam, obiektywnie!) zwracam uwagę na aspekty wyglądu innego przedstawiciela mojej płci nie oznacza...
- Jesteś bardzo głupi, wiesz? - w ciemności słyszę jego uśmiech i mięknę mimo woli. Bardzo... głupi...

I znowu jego usta są na moich. Płaczę; łzy bezradności spływają mi po policzkach.

- Przestań, przestań! - mówię gorączkowo, co też on czyni od razu.
- Przestanę - starannie dobiera słowa. - Ale nie rozumiem, Fryderyku... Jeśli mnie nie pragniesz, jeśli mną gardzisz, czemu jeszcze nie pobiegłeś, by powiedzieć komuś o moim niepoprawnym zachowaniu, które może zniszczyć moją karierę?
- A ty, czemu to robisz, skoro wiesz, że to może zniszczyć twoją karierę? - odpowiadam mu pytaniem na pytanie.
- Bo cię kocham, hülye. Bo cię kocham.
- On też tak mówił, kiedy mnie całował! - krzyczę gniewnie. Nie pozwolę, aby Ferenc Liszt robił ze mnie idiotę. - Ale później zmienił zdanie.

Za późno uświadamiam sobie, co właśnie powiedziałem.

- Na Boga... Zapomnij, Ferenc, zapomnij!
- 'On'?...
- Proszę, po prostu...
- Nie wiem, czy potrafiłbym o tym zapomnieć - mówi mi. - O tym, że okazałeś się być tym samym rodzajem degenerata co ja.

Drżę, drżę na całym ciele, niby w ataku febry.

- Ale musisz, Ferenc - mówię mu, z większym jeszcze naciskiem. Nie patrzę mu w oczy, bo wiem, że są teraz tak bardzo smutne. - Po prostu... idę do domu. I tobie też to radzę, ty pijaku.

Zostawiam go tam i faktycznie idę; złoszczę się na siebie samego za chęć odwrócenia się i przytulenia go, pocieszenia, choć to przecież nie on jest ofiarą. To on chodzi i kpi sobie z przyjaciół, całując ich w usta. Skąd wiedział?... Nieważne. Nieważne. Miejmy nadzieję, że nie doniesie na policję o tym co zobaczył.

A co jeśli, tylko jeśli, on naprawdę?...

Nie. To absurdalne. Sama myśl, że on mógłby... Boże! Boże, nigdy nie byłem tam bliski szaleństwa.

Chwytam się ulicznej latarni jak ostatniej deski ratunku, nie zważając na długie spojrzenia przechodniów i tam, w zimnej, grudniowej nocy, podejmuję decyzję, zupełnie ostateczną:

Ferenc Liszt to dureń i nie znoszę go.

♬♩♪♩ ♩♪♩♬

- Kogo tam nosi po nocy, do stu diabłów?!

Opieram się o ścianę, stając oko w oko ze stworzeniem, które w pierwszej chwili biorę za kogoś pokroju wiedźmy z Makbeta, lub ducha króla z Hamleta, zanim nie rozpoznaję w nim mojego drogiego przyjaciela, Jana Matuszyńskiego. Jest zaspany, przestraszony i zirytowany - wszystkie te trzy rzeczy na raz, a do tego ubrany tylko w koszulę nocną i bosy. Świeca w jego ręku oraz potargane włosy, sterczące we wszystkie strony, poniekąd usprawiedliwiają moje pierwsze skojarzenie z postaciami fantastycznymi.

- Frycek? - pyta, rozpoznając mnie. - Na Boga, gdzieś ty bywał? Jak ty wyglądasz, człowieku! Nieszczęsny!...

Pozwalam mu chwilę pozałamywać nad sobą ręce, a potem ja zadaję pytanie:

- Co tu robisz, Jasiu?
- Jak to co? Czekam na ciebie, oczywiście! Już udawałem się na spoczynek, a tu taka niespodzianka!
- Przepraszam - mówię potulnie bo nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.

Jaś wzdycha, bardzo głęboko.

- Liszt?
- Co z nim?
- To on cię ciągał po nocy Bóg jeden wie gdzie?

Czuję na ustach fantomowy dotyk tych miękkich, ciepłych warg. W uszach rozbrzmiewa mi jego gorące wyznanie. To niemożliwe, to niemożliwe, to niemożliwe, pamiętaj, Fryderyku.

Boże, jestem zgubiony!

- Słucham? - mówi Jaś, a ja uświadamiam sobie, że ostatnie słowa wypowiedziałem na głos.
- Tak, tak, to był Liszt! - odpowiadam szybko na jego poprzednie pytanie. Język mi się plącze w zawstydzający sposób. - Głupi Liszt!

Jaś prycha suchym śmiechem.

- Jeszcze chyba nigdy nie widziałem cię tak wściekłego na niego. Co się stało?
- Nic! Nic się nie stało, nic absolutnie!
- Tak, a ja jestem Moskalem.
- Nie pasuje do ciebie ironia, Jasiu.
- A do ciebie nie pasuje pijaństwo. Ten Liszt, dlaczego on...?
- To, och, to jest właściwie bardzo dobre pytanie, mój przyjacielu. "Dlaczego on?"
- Frycku, naprawdę jesteś bardzo odurzony. Idziesz do łóżka. Teraz.
- Oczywiście, mamo - udaje mi się jeszcze rzucić ironicznie, a potem potykam się o kredens i taki jest właśnie żałosny koniec naszej rozmowy.

Chapter 8: Chopin

Summary:

Kłócą się, ale też szybko się godzą

Notes:

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Ferenc Liszt <33 (214 urodzin, żeby być dokładnym)

(See the end of the chapter for more notes.)

Chapter Text

Zanim jeszcze otwieram oczy, pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadamiam jest to, jak okropnie boli mnie głowa - a drugą, że byłem wczoraj skończonym durniem. Lecz, cóż, za późno teraz na żale; "Polak nie mądr, aż po szkodzie", jak mówił nasz własny polski poeta.

- Dzień dobry, dzień dobry, ranny ptaszku! "Budząc się rano, pomyśl jaki to wspaniały skarb żyć, oddychać i móc się radować" - cytuje z obrzydliwą wprost wesołością Jaś, pochylając się nad moim łóżkiem.
- Marek Aureliusz... - odpowiadam instynktownie, pocierając czoło.
- Dobrze! Coś Ci się tam w tym pustym łbie jeszcze kolebie poza trunkami.
- "O, jakże wdzięczny jesteś poranku!/ Jak słodka twoja nam rosa!/ Świeżo w gotowym jaśniejąc wianku,/ Błękitne witasz niebiosa"¹ - smakowicie recytuje drugi, również dobrze znajomy mi głos i patrzę ze zdumieniem w stronę jego właściciela.
- Julek, Julek! A ty nie powinieneś być przypadkiem w Londynie? A może już wszystko mi się do szczętu pomieszało?
- Londyn jest miły, ale w małych dawkach - śmieje się Julian Fontana, siadając na moim łóżku i całując mnie z dubeltówki, dwa razy, jeden od niego samego i jeden w imieniu Tycia, jak mówi. Wspomnienie Tytusa niezmiennie powoduje ukłucie w moim sercu, gorzkie, ale jednocześnie w pewien sposób słodkie. - No więc na chwilkę jestem tutaj. Ciesz się mną do woli.
- Która to godzina?
- Za kwadrans jedenasta, ty śpiochu.

Zrywam się jak oparzony.

- Cóż to? Spodziewasz się kogo?
- Nie, nic, tylko...

Wstyd jest mi się przyznać, co sprawiło, że tak się poderwałem; przypomniałem sobie, że mieliśmy ćwiczyć z Lisztem dzisiaj o jedenastej, jeden z powodów, dla których wczoraj błagałem go, żeby tyle nie pił. Wczoraj... wczoraj... Nie, myślę gorączkowo. Nie przyjdzie, nie przyjdzie na pewno. Wczoraj wszystko się zmieniło; o ile to nie był tylko sen.

- Co nie było tylko snem? - pyta Julek, ale nieuważnie, bo zerka zachłannie w stronę instrumentu widocznego dobrze przez uchylone drzwi do saloniku, mojego oczka w głowie, ślicznego Pleyela i już przebiera palcami. Widzę, jak mu się oczy świecą. - Wiesz, musisz przestać mówić sam do siebie, mon cher.

Jego francuski oraz mój ból głowy nie są dobrym połączeniem i może innego dnia bym mu to zgryźliwie powiedział, ale dziś tego nie robię, bo zżerają mnie wątpliwości i spóźnione żale.

- To pierwsza oznaka szaleństwa! - krzyczy z niezmiennym optymizmem mój drogi lekarz z saloniku, gdzie dogląda nakrywania stołu do bardzo późnego śniadania. - Pospieszcie się tam, wy dwoje, zwłaszcza ty, Frycku, bom głodny jak wilk!
- A ja jakoś nie bardzo głodny - mruczę z przekąsem, gniewymi ruchami wsadzając ręce w rękawy robdeszana².
- Ciekawe dlaczego, hi hi - chichocze znacząco Julek, już zabierając się za jedzenie. - Mogę ci zrobić pyszniutkiej zjonki³, hi hi hi, jeśli tylko chcesz.
- Nie bądź złośliwy - karci go Jaś, choć i jemu oczy się śmieją. - Biedaczek miał wczoraj trudny wieczór, jak mniemam. Ten Węgier...
- Liszt - szepczę udręczonym głosem. Boże, daj jakiś znak, powiedz mi, że oni nic nie wiedzą! Nie, Fryderyku, karcę zaraz sam siebie, masz bzika. Skąd mogliby wiedzieć?
- Tak, Liszt. Cóż, słyszałem, że Monsieur Liszt nie zwykł wylewać za kołnierz podczas przyjęć. A wczoraj nie zerkała nań czujnym oczkiem jego dama... o, do jakich bachanaliów tam musiało dochodzić!
- Dość! - boli mnie głowa jeszcze bardziej niż przed chwilą, ale muszę to przerwać. - Przestań, Jasiu, proszę...

I właśnie wtedy ktoś dzwoni do drzwi, w taki gwałtowny sposób, jakby chciał urwać dzwonek - ratując mnie od konieczności tłumaczenia mojego zachowania.

Jednak moja ulga nie trwa długo; w drzwiach stoi ostatnia osoba, którą chciałbym teraz widzieć, z paskudnym rozcięciem na policzku. Głowię się mimowolnie, czy miał je już wczoraj, na przyjęciu?... Nie, wygląda na zbyt świeże. A zresztą, co to za różnica?

Przyszedł. Jednak przyszedł.

- Nie masz pan wstydu? - mówię, zbyt może ostro i zbyt impulsywnie, ale nie umiem inaczej, gdy policzki mi płoną żywym ogniem. Oczyma duszy widzę matkę, cmokającą z niezadowoleniem. "Temperamencik masz czasem, Fryderyku, niepohamowany", słyszę jej głos. - Wstydu żadnego ni godności człowieka?

Odpowiada biernym milczeniem i tylko mi patrzy w oczy. Wstydzę się sam za siebie w tej chwili, choć to jego nakłaniam do wstydu.

- Któż to, Frycku? - zakrzykuje z saloniku Jaś.
- Proszę wejść - mówię ponuro do mojego pożal się Boże gościa, nie wiadomo właściwie do końca, dlaczego; mógłbym go przecież wyrzucić. Jestem słabym człowiekiem, oto dlaczego.
- Och - wzdychają jakże wymownie w uniosono Jaś i Julek, gdy widzą Ferenca. Julian gładko przechodzi na francuski, witając go, jakby gospodarzył tu od miesięcy, a nie sam był gościem, a Jaś tylko wodzi spojrzeniem ode mnie do nich i ma tyle przyzwoitości, by wyglądać na zawstydzonego. Ja zaś patrzę tylko ponuro, spode łba i owijam się mocniej robdeszanem; pod spodem mam tylko rozchełstaną koszulę i byle jak włożone spodnie.

- Właściwie - plącze się Liszt, wyjątkowo jak na siebie niezręcznie. - Właściwie to ja do Fryderyka... przyszedłem. Ale to nic, już nieważne.
- Przepraszam pana - odzywam się. - Zapomniałem zupełnie o odwołaniu naszej próby.
- Och, mieliście mieć próbę? - pyta Julek. - Cóż, ekhem, nie przeszkadzajcie sobie.
- Nie, nie, możemy przełożyć, prawda, panie Liszt? - Nie patrzę na niego, nie potrafię - Sam mówiłeś, Jul, żeś na krótko w Paryżu i kto wie, kiedy znowu się zobaczymy...

I Jaś, i Julian posyłają mi lekko zaniepokojone spojrzenia, bo ton, którym wypowiadam te ostatnie słowa, jest szczególnie ponury.

- A z Panem Lisztem możemy ćwiczyć kiedykolwiek, to nic pilnego.
- Fryc, czy ty zawsze jesteś dla niego tak okropnie chłodny? - szepcze Julian po polsku, nie mogąc się powstrzymać. Nie odpowiadam.
- Fryderyku, ja chciałbym z tobą pomówić - zaczyna Liszt. Jest teraz zupełnie spokojny, ale ja wiem, że to tylko jego aktorstwo.
- Mów więc teraz, kto ci broni? - wzruszam ramionami. Jaś i Julek aż się kulą, a Liszt nagle wstaje, z twarzą pociemniałą od gniewu.
- Znosiłem z pańskiej strony niekończące się poniżenia, byłem panu niemożliwie oddany, Bóg mi świadkiem, zrobiłbym wszystko... wszystko... Ale pan pragnie jedynie podeptać moją godność! Co pan właściwie zamierza? Nie, na Boga, nie zniosę tej niepewności ani chwili dłużej! Do widzenia!... Nie, nie do widzenia; żegnam!

Porywa się do drzwi i wybiega niczym burza. Drżę na całym ciele; podczas gdy krzyczał urywanymi zdaniami, ja również podniosłem się na niepewnych nogach.

- Fryderyku? - pyta Julek, głosem, który mówi "Co tu się stało, do diabła?!" - Myślałem, żeście dobrzy przyjaciele...
- Nie wiem, nie wiem, nic już nie wiem! - odpowiadam, w dziwnym porywie szaleństwa. Krążę nerwowo po pokoju. - On... ja... Ha! Jakiż to okropny człowiek! Myśli, że może mieć wszystko, jeśli tylko odpowiednio zagra odpowiednią rolę! Ale ja przejrzałem jego gierki, tak, tak, już dawno! Widziałem - ale nie chciałem się przyznać, że wiem.

Opadam z powrotem na krzesło, bo przecież z pewnością nie mam zamiaru gonić za Lisztem, ale mebel zdaje się mnie palić, więc zaraz wstaję ponownie i wznawiam zataczanie kółek. Jestem mgliście świadomy przerażonych spojrzeń Jasia i Juliana, którzy muszą teraz być absolutnie oszołomieni. Biedacy.

- Głupi, okropny mężczyzna! Nienawidzę go! Boję się go!
- Może lepiej spróbuj się uspokoić, dobrze, Fryc?... - sugeruje delikatnie Jaś; jest to ten rodzaj delikatności, jaki stosuje się wobec szaleńców i to mnie złości. - Dam ci waleriany...
- Och, ty i to twoje doktorowanie! - krzyczę z gniewem, który nagle przechodzi w gwałtowną, gorzką rozpacz. - To nic nie da, nic nie da! Żadne lekarstwo nie potrafi...

Urywam.

Dość tego. Dosyć!

Zanim którykolwiek z nich może mnie powstrzymać, wybiegam na klatkę schodową, ciemną i stromą, a potem na ulicę; za mną gonią ich krzyki, przypominające mi o płaszczu, ale nie słucham, gdyż czuję się, jakby sama śmierć mnie goniła i już następowała mi na pięty. Nie ma czasu do stracenia.

Ku mojemu zdumieniu Liszt nie zaszedł daleko, choć wybiegł przecież tak gwałtownie. Stoi, oparty o ścianę mojego domu, pochylony jak ktoś ogarnięty wielkim, a nagłym cierpieniem.

- Ferenc! - wyrzucam z siebie, z trudem łapiąc dech w obolałe płuca. - Ferenc, wybacz!

Po raz pierwszy chyba powiedziałem mu coś tak bardzo szczerze, tak bardzo wprost. Patrzy na mnie wielkimi oczyma i milczy długą chwilę, wreszcie się odzywa:

- Dlaczego nie poszedłeś na policję?
- Ponieważ ja ciebie kocham, idioto.

Gdy wypowiadam te słowa, czuję się, jakbym skakał z bardzo wysoka w ciemną, głęboką toń.

- Poza tym... "Sodomia nie jest nielegalna we Francji" - mówię, drżąco, nieskładnie. - Prawda?...
- Ale czy to nie jest grzech?
- Czy naprawdę ciebie, skandalicznego Ferenca Liszta, obchodzi odpowiedź na to pytanie? - pragnę tylko, by przestał; naprawdę nie chcę o tym myśleć.
- I ty naprawdę...?
- Tak - patrzy w taki sposób, jakby chciał bardzo zacząć pytać dalej, więc szybko odpowiadam, ze wzrokiem wbitym w ziemię. - To takie głupie... śmieszne... kochałem już kiedyś chłopca. Nie, nie kochałem, to była tylko zabawa dwójki młodzieńców...

Jestem świadom, że żałośnie plączę się w słowach, ale naprawdę nie wiem, jak mu wytłumaczyć moją relację z Tytusem; sam jej przecież do końca nie rozumiem.

- Naprawdę tak myślisz, czy on ci powiedział coś podobnego? - wzdycha Liszt cicho i smutno.
- Czy to ważne? Rzecz w tym, że choć tamto wszystko się skończyło, ja pozostaję taki sam i takie same targają mną namiętności, nie mógłbym cię więc żadną miarą potępić za pragnienia twojego serca. A ponieważ wywołujesz zawsze i w każdym reakcje skrajne, nie mogąc cię nienawidzić, muszę siłą rzeczy cię kochać.

Po tej małej, nieco upokarzającej przemowie stoję zdyszany i nie ważę się chociażby spojrzeć na niego. Ciężka cisza kłuje mnie w uszy, drżę, na próżno owijając się mocniej robdeszanem i zaciskając palce na materiale. A potem wszystko dzieje się tak szybko: słyszę jego pełen ulgi śmiech i nagle znajduję się w jego ciepłych objęciach.

- Mój Boże, Fryderyku, doprawdy, takim rad! Och, takim rad!...

Bardzo szybko jednak uspokaja się i pochyla nade mną z troską.

- Zabierzmy cię z tego lodowatego zimna! Fryderyczku, coś ty sobie myślał, wychodząc na ulicę ledwo ubrany! Przecież gotowyś się rozchorować i umrzeć.
- Nie rozczulaj się tak nade mną - uśmiecham się w odpowiedzi, choć wciąż jeszcze jestem nieziemsko oszołomiony.

Wracamy razem do domu; Ferenc obejmuje mnie mocno ramieniem, gdy wchodzimy po stromych schodach, ja zaś opieram się o niego ufnie.

W mieszkaniu Jaś i Julian z zapamiętaniem łupią w karty. Na nasz widok rozjaśniają się obaj, a Matuszyński pyta nieco nieśmiało:

- Czyżbyście się pogodzili, panowie?
- Owszem - odpowiadam.
- To wspaniale! - wtrąca się Julian. - Czy pan, panie Liszt, lubi może grać w karty?
- Tak - mówi Liszt z szerokim uśmiechem.
- O, to jeszcze wspanialej, gdyż potrzebujemy czwórki do brydża. Frycek obiecywał nam już dawno temu partyjkę albo i dwie.
- Dobrze. Fryderyku, ty grasz ze mną! - Liszt już ochoczo siada przy stole.
- Jak pan chce - uśmiecha się Jaś. - Tylko proszę pamiętać, że Fryderyk zawsze gra aż nazbyt ostrożnie!
- Wiem - mówi na to Liszt i, ten piękny, głupi człowiek - puszcza do mnie oko.

Przysięgam, pewnego dnia go zamorduję.

Ale jeszcze nie dziś; w końcu mamy partię do wygrania!

Notes:

Stwierdziłam, że warto by było czasem jednak dodać jakieś przypisy, nawet jeśli to tylko fanfic xdd

¹ Franciszek Dionizy Kniaźnin, Poranek
² Wierzchnie okrycie do noszenia po domu, coś w rodzaju dzisiejszego szlafroka
³ Dość... kontrowersyjny staropolski specyfik na kaca

Poza tym wiem, że Julian Fontana nie ma raczej prawa tu być w tym momencie lol. Linia czasowa w tym fanficu trochę nie działa, choć starałam się w miarę jej pilnować, ale wiadomo jak jest