Chapter Text
Wyjście.
To słowo przesłaniało wszelkie inne myśli Waylona Parka, kiedy po nocy tortur i strachu opuszczał zakład psychiatryczny Mount Massive. Odurzony wizją wolności potknął się o próg placówki, cudem unikając sturlania po kilku stopniach na bruk dziedzińca. Podniósłszy wzrok ze swoich bosych stóp Waylon zmrużył oczy, chwilowo oślepiony światłem dnia. Skąpany w złotym blasku wschodzącego słońca plac jawił mu się teraz najpiękniejszym pejzażem, jaki w życiu oglądał.
Wyjście.
Zaciskając zęby, powoli zszedł po schodach. Każdy krok sprawiał mu tępy ból, mimo że starał się jak najbardziej oszczędzać lewą nogę. W jednej dłoni niósł kamerę, której zawartość wydawała mu się cenniejsza niż własne życie. Drugą rękę przyciskał do rany na brzuchu, którą parę minut wcześniej zadał mu nożem Jeremy Blaire. Ten sam Blaire, który zmusił go do „terapii” w polu morfogenicznym. Ten sam Blaire, który miał czelność szantażować jego Lisę, niewierzącą w tak nagłą i niewytłumaczalną regresję stanu psychicznego męża. Ten sam Blaire, który chwilę po ostatnim ataku na Parka został poderwany w powietrze i rozerwany na strzępy przez Walridera. Blaire, którego wnętrzności zbryzgały Waylona krwawym deszczem niczym makabryczne konfetti. Którego kręgosłup ze stukiem plastikowej zabawki upadł na posadzkę pół metra od—
Ale to nie było teraz istotne. Blaire, Walrider, pole morfogeniczne, przebita łydka, Gluskin, nawet Gluskin – nic z tego już się liczyło.
Jedynie wyjście.
Waylon wrócił znowu myślami do Lisy i chłopców. Nigdy nie przypuszczał, jak wielkim oparciem w sytuacji czystej rozpaczy może być dla człowieka rodzina. Prawda, czuł też moralne zobowiązanie do ujawnienia nieludzkich zbrodni korporacji Murkoff, jednak gdyby nie oni, gdyby nie Lisa, nie uszedłby stąd z życiem. Ile by dał, by móc ich przytulić i podziękować im za wszystko. Za to, że istnieją. I by móc zabrać ich jak najdalej od tego piekła na ziemi.
Właśnie, wyjście. Nie należało się jeszcze rozpraszać.
Utykając, Park wyminął kilka zaparkowanych na dziedzińcu samochodów opancerzonych, na jego szczęście opuszczonych. Prawdopodobnie były własnością najemników, których rozmowę niedawno podsłuchał. Mógłby zaryzykować i spróbować zabrać się stąd jednym z tych aut, lecz były zdecydowanie zbyt charakterystyczne. Do tego najpewniej zaczipowane i cholernie łatwe do wykrycia. Jednakże zanim Waylon zupełnie pogodził się z myślą przebycia długiej drogi do Leadville pieszo, jego spojrzenie przykuł zaparkowany za szlabanem przed bramą czerwony dżip. Nie wyglądał na coś, czym przyjechali prywatni kontraktorzy Murkoff, nie był też raczej samochodem pracownika zakładu. Nawet jeżeli był, to jego właściciel zapewne już nie żył.
Waylon przyspieszył kroku, czego momentalnie pożałował, gdy jego lewą nogę przeszył tak świdrujący ból, że aż go na chwilę zamroczyło. Dzięki czystej determinacji Park dowlókł się do wozu. Niemal w euforycznym nastroju pociągnął za klamkę—
...jedynie by odkryć, że drzwi są zamknięte. Cóż, nie wiedział w sumie, czego się spodziewał. Nie tracąc na animuszu od razu przystąpił do tworzenia planu działania. Najpierw łokciem wybije dziurę w szybie, by dostać się do środka auta. Może nie łokciem? Nie dość, że nie czuł się za bardzo na siłach, to z pewnością nie potrzebował kolejnej otwartej rany. Kamień, kamień to był dobry pomysł. Następnie postara się jakoś odpalić silnik z pominięciem stacyjki. Mechanika nigdy nie leżała w kręgu jego zainteresowań, jednak na studiach liznął trochę elektrotechniki, nie mówiąc o niezliczonych filmach akcji z motywem kradzieży samochodu, które w życiu obejrzał. Jak trudne mogło być rozruszanie dwudziestoletniego dżipa? Główna brama wiodąca do zakładu była zamknięta, lecz jej wyważenie rozpędzonym wozem wydawało się wykonalne. Potem jedynie dwie godziny jazdy i w końcu będzie mógł zobaczyć się z Lisą i chłopcami.
Jasno określone zadania zawsze motywowały Waylona do pracy. Odwrócił się więc od auta, szukając narzędzia odpowiedniego do włamania. Wtem kątem oka zauważył ruch w bocznym lusterku. Zlękniony, mimowolnie spojrzał przez ramię.
Pomimo spokojnej pogody przed otwartymi na oścież drzwiami placówki zerwał się nienaturalnie potężny wiatr. Tuman czarnego pyłu krążył dziko w miejscu na podobieństwo miniaturowej trąby powietrznej. Park ze strachu, a może już z przyzwyczajenia, włączył kamerę i przyjrzał się uważniej dziwnemu zjawisku. Im dłużej na nie patrzył, tym bardziej dochodził do wniosku, że ta anormalna wichura nie wygląda na chmurę pyłu. Raczej na… chmarę.
Instynktowny, paraliżujący lęk ścisnął mu gardło. Zanim jego mózg zdążył w pełni zarejestrować to odkrycie, dostrzegł w obiektywie coś jeszcze. Czarny kształt stojący nieruchomo u szczytu schodów zakładu. Ludzką sylwetkę. Waylon cofnął się o krok.
Walrider.
W tej samej chwili mroczny tuman ruszył gwałtownie w jego stronę, unosząc po drodze jesienne liście i drobne kamyki. Park poczuł, jak ogarnia go zimna fala paniki. Gorączkowo rozejrzał się za możliwościami ratunku. Mógł spróbować otworzyć samochód, jednak co z tego, skoro nie był go w stanie szybko odpalić. Ucieczka do lasu nie wchodziła grę; nie prześcignąłby przecież Chmary, nie w swoim stanie. Co więcej mógł zrobić?!
Myśl, Waylon, myśl!
Gdy w przeciągu sekund tuman znalazł się niecałe dwadzieścia metrów od niego, Waylon z braku innych opcji zanurkował pod dżipa. Skulony w pozycji płodowej, starając się wstrzymać oddech, przeklinał wewnętrznie swojego pecha. Dlaczego Walrider?! Ze wszystkich psychopatów i ludzkich potworów, czemu akurat żywa chmura śmierci?! I dlaczego teraz, kiedy już niemal widział linię mety, kiedy był tak blisko powrotu—
Przepraszam, Lisa.
Nagle wokół zrobiło się ciemno. Szum, który z daleka mógł uchodzić za wiatr, przypominał teraz raczej brzęczenie roju. Albo wirówkę w pralni. Lub śnieżący telewizor. Możliwe, że był tym wszystkim naraz. Dźwięk, który czuło się w kościach, z tyłu głowy, w ścianach, we snach. Szept ducha góry.
Waylon zacisnął powieki i wydał z siebie okrzyk, którego nawet nie usłyszał. Przed oczami migały mu boleśnie jasno wspomnienia pola morfogenicznego. Testy Rorschacha. Plamy o kształtach ropiejących ran i chmar owadów.
Park przycisnął kamerę do serca w beznadziejnej próbie ocalenia swoich nagrań i zesztywniał, oczekując na niechybną śmierć. Jego zagłada wydawała się jednak spóźniać. Zza wszechobecnego szumu dobiegł Waylona charakterystyczny odgłos ciężkich uderzeń o metal. To nie mógł być zmasowany atak na samochód – nie czuł od niego żadnych wstrząsów. Zatem co się działo? Czyżby Walrider tak zawzięcie go szukał? Ale gdzie? Przecież nie mógł przeoczyć tak oczywistej kryjówki! Jedyną rzeczą, która mogła tak brzmieć, była…
Rozległ się głośny trzask. Ulegając naporowi Chmary, wielka brama upadła na ziemię. Waylon nie wiedział, jak na to zareagować. Do głębi przerażony tkwił dalej pod dżipem, dopóki ze zdumieniem nie zdał sobie sprawy, że dookoła zapadła cisza. Przez dłuższy moment nasłuchiwał, wyławiając jedynie przyjazny ćwierkot porannych ptaszków. Po tym spędził chwilę uspokajając oddech i bicie swojego serca. Seria wdechów i wydechów. Następnie policzył do sześćdziesięciu, raz i drugi, tak dla pewności. W końcu zebrał się w sobie i wytoczył spod auta.
Pusto. Walrider zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił. Pozostawił po sobie jedynie wyrwaną z zawiasów bramę – dowód jego wzbudzającej trwogę siły. Park nie miał już energii na rozmyślanie, jaka była motywacja potwora i czy istotnie mu się wymknął, czy to raczej Chmara uciekła na zewnątrz. To był problem na przyszłość.
Zmartwieniem aktualnym były liczne obrażenia Waylona, które po opadnięciu adrenaliny dały o sobie znać ze zdwojoną siłą. Zaćmiło mu się przed oczami. Oparł się ciężko o samochód i nabrał głośno powietrza, starając się przezwyciężyć zmęczony organizm.
Jeszcze tylko trochę. Otworzyć auto, uruchomić silnik, wrócić do domu. Przeżyć. Łatwizna.
Wciąż nieco zamroczony, Park stanął w miarę stabilnie przy drzwiach od strony kierowcy. Uniósł w górę prawy łokieć, celując w szybę. Zamachnął się—
— Hej przychlaście, jak już zabierasz cudzy wóz, to może chociaż użyj wytrychu?
Z Waylona wyrwał się zaskoczony okrzyk. Podskoczył w miejscu i tracąc równowagę, przewrócił się niezgrabnie. Jęknął, gdy jego ranna noga weszła w kontakt ze żwirowym podjazdem.
— Ło ho, spokojnie, nie jesteśmy w sitcomie — skomentował lekko czyjś męski głos. Spłoszony Waylon uniósł wzrok na przybysza.
Nie mógł on mieć więcej niż trzydzieści lat. Nie wyglądał na pacjenta, ani tym bardziej na naukowca czy najemnika. Nosił brązową pilotkę, jasną koszulę włożoną w dżinsy oraz trapery; wszystko utytłane krwią i innymi substancjami, których Park wolał nawet nie identyfikować. Skóra mężczyzny, niegdyś zapewne oliwkowa, miała niezdrowy, ziemisty odcień.
Gdyby Parkowi kazano w tamtym momencie ubrać w słowa wrażenie, jakie wywarła na nim okrwawiona twarz nieznajomego, po namyśle odpowiedziałby z wahaniem, że martwiące. Wydawał się do krańca wycieńczony. Półżywy, może półmartwy. Jak gdyby miał albo za chwilę paść trupem, albo dopiero co podniósł się z grobu.
— K-kim jesteś? — wydukał Waylon podejrzliwie.
— To raczej ja powinienem o to spytać, jako że przyłapałem cię na próbie kradzieży mojego dżipa — odparł nieznajomy. Trudno było ocenić, czy jest podirytowany, czy rozbawiony. — Zwłaszcza że z naszej dwójki to nie ja wyglądam, jakbym uciekł z wariatkowa.
— Ale wyglądasz, jakbyś właśnie wyszedł z rzeźni — odparował Park bez większego powodu.
Mężczyzna parsknął. W tle jego śmiechu pobrzmiewało niepokojące charczenie, jakby coś leżało mu na płucach. W międzyczasie Waylon zarejestrował dwa nowe fakty: po pierwsze, koszula nieznajomego była podziurawiona w kształty, które mogłyby uchodzić za kilkanaście śladów po kulach, gdyby nie było to zupełnie nieprawdopodobne. Po drugie, mężczyzna dzierżył w lewej ręce niewielką kamerę.
— Z rzeźni samego jebanego Lucyfera, to prawda — przyznał nieznajomy, przejeżdżając dłonią po swoich ciemnych włosach. I dłoń, i włosy oblepione miał krwią. — Miles Upshur, dziennikarz śledczy. Sorry, że nie podam ci ręki, ale miałem dziś kontakt z jakimiś czterdziestoma rodzajami gówna i przynajmniej na połowę z nich nie jestem szczepiony. A ty chyba masz więcej krwi na sobie niż w środku.
— Upshur… — powtórzył jedynie Waylon. Znajome nazwisko. Przeszedł go dreszcz, kiedy zrozumiał wreszcie, skąd je rozpoznaje. Spojrzał na mężczyznę, który cudem wydostał się z piekła, do którego sam go ściągnął. Poczuł dławiące poczucie winy.
— Ej, Ziemia do Złodzieja Dżipów, wszystko okej? Znaczy, wyglądasz jak antyteza słowa „okej”, ale jeszcze chwilę temu kontaktowałeś. — Upshur przyjrzał mu się badawczo. Zmarszczył brwi nad czarnymi, podkrążonymi oczyma. — Pomóc ci wstać? Ta twoja noga chyba trochę...
— P-Park, Waylon Park — przedstawił się szybko Waylon. — I tak, jeślibyś mógł. Nie za bardzo mogę się podnieść.
Upshur zawiesił sobie kamerę na szyi i bez zbędnych ceregieli chwycił Waylona pod pachami. Uniósł go z cichym sapnięciem, po czym przerzucił jego rękę za swój bark, stabilizując go i odciążając jego ranną nogę. Był o niemal pół głowy wyższy od Parka. Cuchnął krwią i ściekiem, lecz mimo to zamiast odrazy zaskoczony Waylon poczuł rozlewające się w środku przyjemne ciepło. Nie pamiętał już ostatniego razu, gdy ktoś go dotknął, nie chcąc go przy tym skrzywdzić. Kiedy ktoś mu pomógł.
— Dziękuję...
— Stawiasz mi za to piwo — poinformował Miles, jakby to nie z jego winy Waylon tak niefortunnie upadł. Wydobył z kieszeni spodni pęk kluczy. Kiedy go przeglądał, Waylon zauważył ze zgrozą, że dziennikarzowi brakuje serdecznego palca u lewej oraz wskazującego u prawej dłoni. Z dwóch kikutów, których krawędzie sugerowały wyjątkowo tępe narzędzie chirurgiczne, wystawały kawałki paliczków.
Na ten widok Parkowi prawie wywrócił się żołądek – częściowo z obrzydzenia, częściowo przez wiedzę, że to również stało się przez niego. Nie mógł oderwać wzroku od zmasakrowanych dłoni Upshura. Nie licząc tych ubytków, wszystkie jego palce były nienaturalnie poczerniałe. Czy to już była gangrena? Czy może to jakiś syf z głębi szpitala?
I to na otwartej ranie, na kości, Boże—
— No kurwa wreszcie — wyrwał go z otchłani zmartwienia głos Milesa. — Już myślałem, że go zgubiłem.
Jednym z kluczyków Upshur otworzył drzwi auta, ględząc coś o nowych breloczkach i samochodach na pilot. Wydawał się nieporuszony, gdy kikuty jego palców otarły się o karoserię. Albo nie czuł bólu, albo bardzo dobrze go maskował. Waylon nie wiedział, która z tych opcji jest bardziej niepokojąca.
— Nie boisz się brać ze sobą nieznajomego? — wypalił nagle Park, podczas gdy Upshur użyczając mu ramienia podprowadzał go do drzwi od strony pasażera. — Skąd masz pewność, że, uch, na przykład nie odgryzę ci głowy?
Dlaczego to powiedział? Czy chciał zostać porzucony przez swoją jedyną realną opcję ucieczki? Lisa miała rację, powinien częściej myśleć, zanim coś powie. Choć szum w głowie definitywnie mu tego nie ułatwiał.
Na jego szczęście Miles albo miał proste poczucie humoru, albo był wyjątkowo spragniony dowcipu, bo zareagował ponownie charczącym śmiechem. Oparty o niego Waylon wyraźnie poczuł, jak coś chrobocze w klatce piersiowej dziennikarza.
— Po pierwsze, gadasz z sensem, a uwierz mi, nasłuchałem się dzisiaj tylu samozwańczych księży i nazistowskich doktorków, że działam jak radar wykrywający spierdolenie umysłowe. Po drugie, nie jesteś zdeformowany niczym mieszkaniec Czarnobyla, co znaczy, że nie trzymali cię w polu morfogenicznym zbyt długo. No i po trzecie i najważniejsze... — Miles otworzył drzwi i pomógł Waylonowi władować się do środka. — Widzę, że mam tu kolegę po fachu, choćby nawet i okazyjnego. Każdy dowód się przyda, by ujawnić zbrodnie tych skurwysynów.
Skinął głową w stronę ściskanej przez Parka kamery. Tamten zakłopotał się tak niespodziewanie rzeczową odpowiedzią. W czasie gdy Upshur wracał na drugą stronę samochodu, Waylon rozejrzał się. Wnętrze dżipa było schludne i zadbane, choć nieco zbyt retro jak na gust Parka. Pachniało dymem papierosowym oraz tanim pomarańczowym odświeżaczem powietrza. Uwagę Waylona przykuł zwisający na smyczy z lusterka identyfikator. Przepustka prasowa. Widniejący w danych kontaktowych Upshura adres e-mail zdecydowanie nie pomógł mentalnemu biczowaniu, które urządzał sobie Park obwiniając się o los dziennikarza. Podobnie jego zdjęcie, na którym Miles wyglądał zdrowo, czysto i żywo. I na którym wydawał się… jasnooki?
— Chryste, jaki jestem głodny — oznajmił Upshur siadając za kierownicą. — Zjadłbym wszystko, dosłownie wszystko. Niedobry gulasz mojej matki. Gównianą kanapkę o wygórowanej cenie, bo kupioną w kawiarni. Przedwczorajsze sushi. Nawet wegańskiego burgera. Cokolwiek. Cholera, następnym razem biorę ze sobą konserwy.
Jego spojrzenie zatrzymało się na okaleczonych dłoniach. Wpatrywał się w nie półprzytomnie, z niejakim zdumieniem, jakby zdążył już zapomnieć o ich opłakanym stanie. Wciągnął ostro powietrze i szybkim, niezgrabnym ruchem przekręcił kluczyk w stacyjce. Auto ruszyło z miejsca, przejeżdżając z trzaskiem po wyważonej bramie. Upshur westchnął ciężko i powrócił do narzekania.
— Że też nawet wody ze sobą nie wziąłem. Jebany debil…
— Uch, Miles?
— Co tam, Park? — zagadnął Upshur, odwracając wzrok od żwirowej drogi na towarzysza podróży. Jego szare oczy zamrugały pytająco.
Waylon odetchnął, sam niezbyt pewien, dlaczego. Zwykłe przywidzenie.
— Jest coś, co muszę ci powiedzieć. Wolę to zrobić od razu, bo potem możesz żałować, że mnie ze sobą wziąłeś. Co byłoby w pełni usprawiedliwione z twojej strony.
Miles uniósł rozciętą brew.
— Jesteś prezesem Murkoff czy co?
— Co? Nie, jasne, że nie — obruszył się Park, nieco zbity z tropu. Wziął głęboki oddech.
— To ja wysłałem do ciebie tego maila o nielegalnej działalności w Mount Massive. Ja sprowadziłem cię do tego piekła. Przeze mnie o mało co nie zginąłeś, a do tego… no… straciłeś palce. To moja wina. Do tego prawie ukradłem ci samochód! Przepraszam, bardzo przepraszam.
Skulił się ze wstydem, wyczekując ostrych słów albo nawet ciosu. Wbił wzrok w swoje splecione dłonie. Nie był w stanie sobie przypomnieć, skąd miał na nich tyle krwi.
— To wszystko? — upewnił się Upshur spokojnie. Jego ton nie zdradzał wściekłości, raczej… znudzenie. Lub zmęczenie.
— Tak, wszystko. Przepraszam.
— Nie masz za co przepraszać, Park. Zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne. Ja zaś zrobiłem to, co moim zdaniem należało zrobić. Nikt mnie tutaj nie przygnał kijem. Sam postanowiłem zbadać tę sprawę i poniosłem konsekwencje tej decyzji. I tak swoją drogą, to od razu się domyśliłem, że to ty jesteś Tajemniczym Demaskatorem Murkoff.
Uśmiechnął się pod nosem.
— Nie patrz na mnie taki zdziwiony. Może trudno ci w to uwierzyć, ale zwykle w sytuacji życia i śmierci priorytetem przeciętnego człowieka jest przeżycie, nie nagrywanie napotkanego gówna. To sugeruje poczucie misji. — Machnął w powietrzu poczerniałą dłonią. — A zamach na mojego dżipa już ci zdążyłem wybaczyć. Za karę będziesz szorował do czysta tapicerkę. W sumie zanim wsiedliśmy mogłem rozłożyć w środku jakąś folię. Nigdy nie spiorę tej całej krwi. No szlag by to…
— A-ale twoje palce...
— Słuchaj, Park — przerwał mu Upshur z irytacją. — Z tego co wiem, to nie ty zrobiłeś mi z rąk jebane akcesorium halloweenowe, tylko ten chory popierdoleniec Trager. Nie mam ochoty wysłuchiwać biadolenia, że to twoja wina. Trager już zdechł, sprawa zamknięta.
Zanim przejęty wybuchem dziennikarza Waylon zdołał przeprosić za to, że w ogóle poruszył ten temat, Miles pochylił się nagle nad kierownicą. Zakaszlał ciężko raz i drugi. Zatrzymał gwałtownie samochód, tak że głowa Parka odbiła się od zagłówka, i zgięty wpół krztusił się dalej.
— Miles, co się stało?! Co ci jest?! Potrzebujesz pomocy?!
Upshur pokręcił przecząco głową. Po niepokojąco długiej minucie opanował duszący kaszel i wyprostował się powoli. Jego oddech brzmiał teraz bardziej jak rzężenie.
— Żebra… Walker… — wycharczał. — Skurwysyn zrzucił mnie z półpiętra… Chyba coś sobie… — Odkaszlnął jeszcze raz, po czym wytarł rękawem strużkę cieknącą mu z kącika ust. Miała smoliście czarny kolor.
Waylon był prawie pewien, że złamanie żeber nie przejawiało się takimi symptomami, ale zostawił tę uwagę dla siebie. Bardziej martwiła go inna obserwacja. Cieniutkie, ciemnoszare pasma na twarzy i dłoniach Milesa, które dotychczas interpretował jako zaschnięte smugi brudnej wody, potu albo nawet i krwi, z bliska okazały się być jego żyłami. Wyraźnie zauważalne pod chorobliwie bladą skórą wydawały się pulsować miarowo. Tym intensywniej, im mocniej Upshur kaszlał. Park nie miał pojęcia, co to może oznaczać.
Wreszcie Upshur uspokoił swój oddech na tyle, by kontynuować jazdę. Uśmiechnął się przepraszająco do Waylona.
— To nic takiego, Park, rozejdzie się po kościach — zapewnił słabo. — Musiałem sobie jakoś spieprzyć płuco. Mam nadzieję, że trochę poboli i przestanie, bo nie mam zamiaru rezygnować z fajek do końca życia.
— To wyglądało dość poważnie. Powinieneś iść z tym do lekarza. Cholera, obaj powinniśmy jak najszybciej trafić do szpitala…
— Wykluczone — oznajmił kategorycznym tonem Miles. — Szpitale to pierwsze miejsce, gdzie będą nas szukać. Musimy się gdzieś zaszyć, skontaktować z policją, najlepiej od razu z federalnymi. Średnio ufam teraz CIA, patrząc na to, że Murkoff kontynuował ich popieprzony program kontroli umysłów z czasów starej dobrej zimnej wojny, ale dla własnego bezpieczeństwa należałoby zaangażować w to służby. Oni powinni zorganizować nam jakąś wstępną opiekę medyczną. Jak nasz materiał pójdzie w eter, trzeba się będzie pakować. Jeśli będziemy mieć szczęście, zrobią z nas świadków koronnych i dostaniemy ochronę. Jeśli nie, przez jakiś czas będziemy zmuszeni oglądać się przez ramię. Murkoff to nie jest byle tam korporacja; mają na tyle pieniędzy i środków, by próbować nas po cichu zlikwidować. Najważniejsze jest to, by przed procesem zebrać jak największą ilość dowodów z ich innych placówek. Wtedy...
— Moment, moment, moment — wtrącił się w słowotok dziennikarza Waylon. — Powoli! Też mam coś do powiedzenia.
— Słucham.
— Cały twój świetny plan brzmi wspaniale na papierze, ale mam do niego dwie uwagi. Przede wszystkim uważam, że zajęcie się naszym stanem zdrowia jest teraz priorytetem. Nie wiem, co konkretnie tobie jest, ale wyglądasz fatalnie. Do tego, uch, te twoje palce. Na litość boską, nie przewracaj oczami, wystają ci stamtąd kości! Ja zaś mam dziurę na wylot w łydce, ranę na brzuchu, wszystko to czeka na zakażenie, o ile już nie jest zakażone. I nie wiem, ile straciłem krwi, ale chyba trochę za dużo.
Waylon potarł się po czole. Samo wypowiedzenie tych obaw na głos sprawiło, że dostał zawrotów głowy.
— Nie opublikujemy materiału, jeżeli po drodze obaj umrzemy na tężec!
— Na to akurat jestem szczepiony — odparł Upshur mrugając szelmowsko do Parka, gdy ten spojrzał na niego zrezygnowany. — No dobrze, może i masz trochę racji. Zabiłbym teraz za prysznic, obiad i garść aspiryny. Tak metaforycznie! — zapewnił na widok przerażonej miny Waylona. — Okej. Coś jeszcze?
— Co do „zaszycia się”… Masz jakąś konkretną lokację na myśli?
— Niespecjalnie, nie. Szczerze mówiąc myślałem o jakimś motelu przy stacji, albo lepiej: zapadłym hostelu, gdzie jak sypniesz kasą, to nie będą zadawać żadnych pytań. Nic na długą metę.
— Cóż, nie musimy szukać kryjówki. Mieszkam dwie godziny drogi stąd, w Leadville. Tam jest Lisa, moja żona, oraz dwójka naszych chłopców. Moglibyśmy tam...
— Masz rodzinę? — zdziwił się Upshur. Pokręcił głową. — Chryste, Park, to komplikuje sprawę. Kiedy to całe bagno wypłynie, nie będzie odwrotu. Murkoff będzie chciał ich użyć przeciwko tobie. Będą w ciągłym niebezpieczeństwie. Nie wiem, czy to rozsądne, by ich w to wszystko mieszać, przynajmniej dopóki nie dostaniemy ochrony…
— Wiem, że to ryzykowne, ale muszę ich zobaczyć! — zaprotestował Waylon. Zawstydził się tego, jak płaczliwie zabrzmiał, lecz ciągnął dalej:
— Dopilnuję, by nic im się nie stało! Po publikacji dowodów spalimy dom, wyjedziemy do innego stanu, zmienimy nazwiska, wszystko, ale koniecznie muszę ich zobaczyć! Ja… gdyby nie oni, już dawno bym nie żył.
Pociągnął nosem. Zaszkliły mu się oczy i poczuł pierwsze ciepłe krople na policzkach. Musiał wyglądać wyjątkowo żałośnie: dorosły facet rozklejający się na wspomnienie rodziny przed takim profesjonalistą. Może Upshur miał rację. Może nie powinien—
— W porządku, Park, nie ma problemu. — Coś klepnęło niezręcznie Waylona w bark. — To w sumie nie taki najgorszy pomysł. Na wstępie lepiej ogarnąć sobie pewną miejscówę. Jeżeli grunt zacznie nam się palić pod nogami, zawsze możemy się zaszyć w jakiejś spelunie i działać z ukrycia. Jak na tę chwilę, nie jest tragicznie. Czyli kurs na Leadville?
Waylon zwrócił zapłakaną twarz w stronę dziennikarza. Miles patrzył nieco ostentacyjnie na drogę. Pierwszy raz widać po nim było, że jest zakłopotany. Jakby nie miał przygotowanej reakcji na taki pokaz ludzkich emocji. Albo inaczej, żadnego punktu odniesienia. Upshur przejechał dłonią po włosach i podjął próbę zmiany tematu.
— Co do zakażenia, to w bagażniku powinienem mieć apteczkę. W Afganistanie otarłem się trochę o medycynę polową, więc dałbym nawet radę założyć ci parę szwów, jeżeli będziesz na tyle odważny. Niedaleko od podnóża góry jest wjazd do nieczynnego rezerwatu i mały parking, który przez las nie jest widoczny z głównej drogi. Możemy tam zrobić krótki postój. Potem coś się wymyśli.
— Lisa, moja żona, ona pracuje jako pielęgniarka. Będzie mogła nam pomóc.
— I fantastycznie.
Rozmowa w dżipie przygasła. W tle słychać było jedynie miarową pracę silnika oraz szuranie opon o żwir. Droga wiła się teraz między dwoma ścianami drzew, które sprawiały wrażenie azylu w porównaniu do odsłoniętej przestrzeni tuż za bramą zakładu. Miles uchylił okno od swojej strony, wpuszczając do auta zapach jesiennych liści oraz charakterystyczną woń lasu. Potem sięgnął do pokrętła radia. Jednak zamiast starych przebojów albo wiadomości, z głośników rozległ się natarczywy szum. Miles przeskoczył między kilkoma kanałami bez większych rezultatów.
— Byłem pewny, że zagłuszają sygnał na jakieś półtora kilometra, może na dwa. Powinniśmy już mieć zasięg. Cóż, dupa ze słuchania muzyki.
Wyłączył radio. Waylon wypuścił oddech, który nieświadomie trzymał. Dziwnie było mu to przyznać, ale cieszył się, że odbiornik już zamilkł. Czuł jego brzęczenie w zębach i gdzieś z tyłu czaszki.
— Swoją drogą, Miles — zagadnął dziennikarza. — Służyłeś w Afganistanie?
— Nie, oczywiście, że nie. Zostałem tam wysłany jako reporter wojenny. Posiedziałem parę miesięcy na froncie, a jak wróciłem, naskrobałem szczegółową relację. Mojej redakcji nie spodobało się, że opisałem brutalną prawdę zamiast państwowej propagandy, więc mnie wywalili. Od tamtej pory pracuję jako wolny strzelec.
Upshur skręcił gwałtownie, omijając dużą wyrwę w drodze. Przeklął pod nosem.
— Dużo bardziej wolę tę fuchę — kontynuował. — Wprawdzie nie zarabia się kokosów, ba, czasem trzeba odkładać grosz do grosza, by mieć na czynsz, ale mogę pisać o tym, co mnie obchodzi. Bez konieczności wchodzenia w dupę przełożonym, których całe sieci koneksji łączą z tymi, których brudy wywlekam na światło dzienne.
— Czytałem kilka twoich artykułów — przyznał Waylon. — Bardzo mi się spodobał ten o koncernie farmaceutycznym. Masz taki… ciekawy styl. Nigdy nie owijasz w bawełnę i przejawiasz wiele współczucia dla ofiar.
— Chryste, Park, bo się zarumienię — zaśmiał się Upshur, lekko pokasłując. — Wazelinę możesz zostawić sobie na pobyt w hostelu. Jak dostanę Pulitzera, to pogadamy o moim stylu.
Tym razem to Waylon się speszył i odwrócił wzrok. Zerknął przypadkiem na prawe lusterko dżipa, w którym odbijał się fragment jego twarzy. Zmarszczył brwi. Ledwie siebie rozpoznawał.
Wychudzone policzki, zwykle lekko zaróżowione, teraz przybrały barwę pożółkłego pergaminu. Porastał je nierówny zarost. Jego ciemne, wąskie oczy były przekrwione, choć przynajmniej wory pod nimi nie wyglądały tak przygnębiająco, jak u Milesa. Czoło i nos pokrywały ciemne smugi zaschniętej krwi. Brudnym szkarłatem przykryte były również jego włosy, obcięte na krótko przez personel medyczny niedługo przed „terapią”. Trudno było nawet dostrzec ich oryginalny, płowy kolor.
— Hej, Park, nie baw się tym. Jak wyjedziemy na ekspresówkę, to może złapiemy sygnał. Na razie nie ma co się katować. Kurwicy można dostać przez te zakłócenia.
— Co? — zdziwił się Waylon, wyrwany z zadumy. — O czym ty mówisz?
— O radiu, Park. Wyłącz to cholerne radio.
— Ja nie dotykałem radia.
— Jak to nie? — zirytował się Upshur, krzywiąc się. — Przecież słyszę.
— Co niby słyszysz?
— Szum! Jebany szum! Och, zapomnij, sam to zrobię.
Miles sięgnął energicznie do odbiornika i ostentacyjnym gestem chwycił za pokrętło. Zanim zdążył podzielić się tym, co myśli o takich szczeniackich żartach, spochmurniał. Odsunął rękę od wyłączonego od kilkunastu minut radia i wymienił się spojrzeniem z Parkiem.
— Ty tego nie słyszysz? — upewnił się. Teraz to on brzmiał na zaskoczonego.
— Nie. Co miałbym niby słyszeć?
— Ten… szum.
Miles powrócił wzrokiem na drogę. Zastanowił się i rozwinął, przyciszonym głosem:
— Natrętne, mechaniczne brzęczenie. Tak wyraźne, że mogłoby być szeptem. Wibrujące w kościach. Nie czujesz? Znajomy, bardzo znajomy…
W tym momencie samochód zaczął stopniowo, ale zauważalnie zwalniać. Jakby kierowca zdjął stopę z pedału gazu. Zduszony silnik zawarczał w proteście. Zaalarmowany Waylon złapał Upshura za ramię. Tamten nie zareagował. Patrzył w przestrzeń pustym wzrokiem. Wydawał się być przytomny, ale zupełnie nieobecny.
— Miles! Hej, Miles! Słyszysz mnie? Hej!
Z nosa dziennikarza popłynęła czarna, gęsta ciecz. Nie przypominała krwi. Gdzieś na krawędzi świadomości Waylon raczej poczuł niż usłyszał brzęczenie roju. Przeszedł go dreszcz.
— Miles, słabo ci? — Potrząsnął Upshurem, walcząc ze wzrastającym uczuciem paniki. — Chodź, zamienimy się, ja będę prowadził!
Waylon już sięgnął do pasa, by się odpiąć, gdy znienacka ciało Milesa zadygotało. Park zamarł w miejscu. Kiedy konwulsje ustały, dziennikarz zamrugał kilkukrotnie. Wyglądał jak ktoś siłą wybudzony z głębokiego snu. Powoli uniósł dłoń do twarzy i otarł smolistą wydzielinę spod nosa. Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Miles, dobrze się czujesz? Odleciałeś na chwilę. Jak chcesz, ja mogę kawałek pojechać…
— Nie, nie, już w porządku — wymamrotał Upshur, wracając do siebie. — Dzwoniło mi w uszach i na moment ktoś zgasił światło. Cholera, mam nadzieję, że to nie wstrząs mózgu. Tyle dziś dostałem w łeb, że nawet bym nie wiedział, do kogo pisać ze skargą.
Włączył silnik i rozpędził dżipa do poprzedniej prędkości.
— Za parę minut dojedziemy do tego parkingu przy rezerwacie. Przewietrzę się i będzie mi lepiej. Bez urazy, Park, ale z tą nogą to ty raczej za kółkiem nie siadaj. Do końca ją rozpieprzysz. W ogóle kto ci zabrał buty?
Waylon pokiwał głową, ignorując gadkę Upshura. Gorączkowo zerkał to na lusterko wsteczne, to na boczne. Wyglądał też w skupieniu przez okno.
— Hej, coś nie tak? Ktoś nas śledzi? — spoważniał Miles. Sam przebiegł wzrokiem po lusterkach, nie dostrzegając w nich nic podejrzanego.
— Jak wyszedłeś ze szpitala? — zapytał go niespodziewanie Park.
— Co?
— Jak się wydostałeś. Co mijałeś po drodze. Kogo mijałeś po drodze do wyjścia?
— Ja… — Upshur potarł z roztargnieniem skroń. Zmarszczył czoło. Wymruczał jakąś nutę. Postukał kilka razy w kierownicę.
— Ja… Na pewno byłem w laboratorium. — Zamyślił się. — Chciałem z niego wyjść… Tak, szedłem do wyjścia. Z trudem mogłem ustać na nogach. Kręciło mi się w głowie. Wpadłem na doktora Wernicke...
— Wernicke?! — zawołał Waylon, oderwany od obserwacji pobocza. — To on żyje?!
— Cóż, ciężko mi powiedzieć, czy wciąż żyje, ale na pewno żył do dzisiaj. Jeden z pacjentów zapytał mnie wcześniej: „Jak zmarły lekarz może eksperymentować na żywych pacjentach”? Teraz już wiem. On nigdy nie umarł. Dziesięć lat temu sfingowano jego zgon, by ułatwić mu „pracę badawczą.”
Tutaj Miles podniósł obie dłonie i wykonał w powietrzu cudzysłów, który przez jego niekompletny zestaw poczerniałych palców wyszedł mu na równi komicznie i makabrycznie.
— Tymczasem nasz importowany doktor Mengele dalej działał sobie bez ograniczeń, finansowany z przepastnych kieszeni Murkoff.
— To… Wow, nie miałem pojęcia.
— O, to dopiero wierzchołek góry lodowej, amigo — podekscytował się Upshur. — Ale zbaczam z tematu. No więc wpadłem na Wernickego i jakąś bandę skórek z Counter Strike’a. Ktoś coś powiedział, ktoś strzelił, trochę mi się urwał wtedy film. Szczerze nie pamiętam, jak wyszedłem z laboratorium na parter. Ledwo kontaktowałem. Wokół było cholernie dużo trupów, ale gdzie tu nowość. Główny hol udekorowano czyimiś flakami jak szkółkę niedzielną na Święta. Drzwi były już wówczas na oścież otwarte. Na zewnątrz doszedłem do siebie. Pierwszą rzeczą, którą pamiętam potem wyraźnie, jest to, że ktoś… — stuknął żartobliwie Waylona w ramię — dobierał się do mojego dżipa. I tyle. Resztę historii znasz. Pomogłem, detektywie Park? Co cię gryzie?
— Czyli nie widziałeś po drodze Walridera? — upewnił się Waylon.
Miles prychnął.
— Jasne, że nie. Sam go zlikwidowałem. Gdy wychodziłem, Walrider był już kaput.
— S-słucham? — zaciął się Park. — Że co? Ty?? Walridera???
— No ba.
Waylon potarł się po włosach, próbując ogarnąć ten koncept myślą. W końcu wydusił z siebie:
— Rozwiń???
— Nie wnikając w zbędne szczegóły, to w pewnym sensie również sprawka Wernickego — objaśnił Upshur tonem weterana przytaczającego anegdoty z frontu. — Doktorek zdradził mi, że Chmara funkcjonuje wyłącznie dlatego, że jej nośnik – Billy Hope – jest sztucznie podtrzymywany przy życiu. Hope oszczędził z rzezi Wernickego, bo łączyła ich dziwna więź. Dzieciak chyba uważał go za kogoś w rodzaju przybranego ojca. To teraz nieistotne. Grunt, że Billy i Walrider wymknęli się tym pseudonaukowcom spod kontroli i miałem jako jedyny jakąkolwiek szansę, by to wszystko powstrzymać. Nie pytaj, dlaczego zawierzyłem na słowo staremu naziście; nie miałem za bardzo wyboru. I chciałem jak najszybciej wyrwać się z tego piekła na sterydach. Odnalazłem kapsułę z Billym – chłopak wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat tortur, popieprzona sytuacja – i po kolei powyłączałem całą maszynerię, praktycznie wykonując na nim eutanazję. Całą drogę gonił mnie ten jego demon z probówki, ale dorwał mnie dopiero na koniec, jak Hope już umierał. Popodrzucał mną trochę w powietrzu, pewnie skruszył parę kości i w końcu zniknął. Podejrzewam, że Chmara obumarła bez ludzkiego nośnika.
— „Popodrzucał mną trochę”? Miles, ja widziałem, jak on rozrywa człowieka na strzępy!
— Uwierz mi, ja też. Kojarzysz tego wielkiego skurwysyna, Chrisa Walkera? Na moich oczach Walrider przeciągnął go przez kratkę wentylacyjną. Efekt końcowy przypominał raczej sałatkę jarzynową niż ludzkie szczątki.
— O to mi właśnie chodzi! Jak udało ci się to przeżyć?
— Szczęście — wzruszył ramionami Upshur. — Czyste szczęście. Kiedy mnie dopadł, musiał już działać na resztkach energii Hope’a, czy czymkolwiek żywiło się to gówno. W maszynie zabrakło pary.
— Okej… — zgodził się niepewnie Waylon. — Okej. Wyłączyłeś Walridera.
— Tak.
— I jesteś absolutnie pewien, że nie widziałeś go w drodze do wyjścia?
Miles zawahał się. Znowu postukał palcem w kierownicę.
— ...Tak. Prawie pewny, że go nie widziałem.
— „Prawie pewny”?
— Czy ty mnie mnie przesłuchujesz, Park? A może o coś oskarżasz? — wzburzył się Upshur, zwracając w stronę pasażera. Zmrużył oczy. Ciemne żyły na jego twarzy zapulsowały złowrogo.
— N-nie, nie zrozum mnie źle! — wystraszył się Waylon, jednocześnie kręcąc głową i panicznie wachlując dłońmi. — Po prostu to się niezupełnie zgadza z tym, co ja widziałem.
Miles przybrał groteskowo podejrzliwy wyraz twarzy. Utrzymując kontakt wzrokowy, odchylił się w fotelu. Dżip nieznacznie zwolnił.
— Rozwiń.
Na jednym oddechu Waylon przedstawił mu swoją wersję wydarzeń. Rozerwanie na kawałki Jeremy’ego Blaire’a. Tuman pyłu, który okazał się tumanem pyłu nie być. Wizje pola morfogenicznego. Wyważoną bramę.
Im dłużej opowiadał, tym bardziej skonfundowany wydawał się Miles. Na koniec historii Upshur całkowicie stracił rezon.
— To się ni chuja nie klei. Czasowo, mam na myśli — ocenił dziennikarz. — To by znaczyło, że Walrider przetrwał śmierć Hope’a i wydostał się z laboratorium. Z jakiegoś niepojętego powodu mnie nie dobił. A potem wybył z zakładu, mijając ciebie.
— Dokładnie!
— Którego też oszczędził.
— Zgadza się!
Upshur wydał z siebie głośne mruknięcie. Sięgnął jedną ręką za pazuchę, skąd wyciągnął plik dokumentacji medycznej oznaczony logo Mount Massive. Zaczął go przeglądać, starając się jednocześnie uważać na drogę. Park nachylił się w jego stronę z przejętą miną.
— I co najgorsze, to nie wszystko!
— Mmm?
— Pamiętasz, jak parę minut temu straciłeś przytomność? Ten dźwięk, który tuż przedtem pomyliłeś z radiem? Ja też go usłyszałem. To był szum Chmary.
— Co?! — Cała uwaga Milesa skupiła się na Waylonie. — Jesteś pewien?!
— Wszędzie bym go rozpoznał — zarzekł się Park solennie, przykładając dłoń do piersi.
— O kurwa. O ja pierdolę. — Miles rozejrzał się po wszystkich lusterkach. — Czyli on nas śledzi?
— Nie jestem pewien. Możliwe, że przypadkiem przejechaliśmy niedaleko, podczas gdy on krążył po lesie. Niemniej musimy pozostać czujni. Może i oszczędził nam obu życie, ale nie wiadomo, czy to się powtórzy. Teraz pojawia się pytanie: czy robimy ten postój?
— To nie tak, że mamy z nim jakiekolwiek szanse — westchnął Upshur z rezygnacją. — Jeżeli będzie nas chciał dorwać, to nas dorwie. Jestem przekonany, że jest szybszy od samochodu…
Po ich lewej stronie ze ściany drzew wyłoniła się nieco zarosła leśna droga, w którą skręcili. Jej krótkie gardło otwierało się na niewielki, betonowy parking. Prócz kilku zaniedbanych znaków prezentujących okazy lokalnej przyrody, pustego kosza na śmieci oraz próchniejącej bramy rezerwatu nie było tu innych śladów ludzkiej obecności. Okolica sprawiała wrażenie od lat nie odwiedzanej.
— Zatrzymajmy się na kwadrans — zaproponował Miles. — Co ma być, to będzie. Do Leadville jeszcze prawie półtorej godziny drogi. Potrzebuję chwili przerwy.
Waylon przytaknął słabo. Przytłoczyła go wszechogarniająca, potężna niemoc, powstrzymywana dotąd dzięki adrenalinie oraz ciągłej rozmowie. Niesamowicie ciążyła mu głowa. Liczył na to, że po prowizorycznej pierwszej pomocy Upshura będzie w stanie przespać resztę trasy. I może nawet się potem obudzić.
Miles wysiadł z auta i skierował się do bagażnika. Grzebiąc w nim, mamrotał pod nosem. Coś upuścił, na coś przeklął, by w końcu zamknąć klapę z podobną siłą, z jaką zatrzasnął za sobą drzwi od dżipa. Waylonowi przemknęło przez myśl, że jeżeli analogicznie traktował drzwi w szpitalu, to musiał mieć wyjątkowo pod górkę podczas próby cichej infiltracji budynku.
— Chodź, pomogę ci wysiąść — zaoferował mu Upshur. — Rozłożyłem tutaj kocyk, chyba nawet nie tak dawno prany. Nie chcę przeprowadzać operacji na tapicerce, tego nie ma jak potem doczyścić.
Park wzdrygnął się na słowo „operacja”, lecz posłusznie wysiadł, wsparty o ramię Milesa. Gdy się wyprostował, jęknął głośno. Jego lewą nogę, brzuch oraz wszystkie poobijane stawy przeszył tępy, pulsujący ból o różnym natężeniu. Przed oczami zawirowały mu mroczki.
— Spokojnie, spokojnie, powolutku — dobiegł go jak zza mgły zaskakująco miękki głos Upshura. Wydawał mu jakieś polecenia, które nie do końca rozumiał. Przeszli razem kilka kroków. Mimo ostrożności dziennikarza Waylon podczas siadania znowu stęknął, choć druga fala bólu nie była już tak intensywna, jak poprzednia.
Kiedy po kilku uderzeniach serca z jego zmysłów spadła zasłona otępienia, Waylon zdał sobie sprawę, że spoczywa na kiczowatym bawełnianym kocu z motywem palm i tropikalnych kwiatów, plecami oparty o dżipa. Zaciągnął się zapachem sosen, żywicy i mchu. Gdzieś w pobliżu stukał dzięcioł. Inne ptaki, których nazw nie potrafił wymienić, kłóciły się głośno w koronach drzew. Nad jego głową przeleciała duża mucha. Przygrzewało wrześniowe słońce. Niemal się zrelaksował.
W tle ciągle słyszał trajkotanie Milesa. Nie był pewien, czy Upshur coś mu opowiada, czy po prostu lubi słuchać brzmienia własnego głosu. Sprawiał wrażenie osoby, która nie mając partnera do konwersacji mówiłaby w pustkę, byleby poczuć się odrobinę mniej samotnie. Wreszcie Miles zakończył swój monolog, ponownie trzasnął klapą bagażnika i pojawił się w polu widzenia Parka, niosąc sporą skrzynkę z symbolem równoramiennego krzyża.
— Na wojnie takie rzeczy dzieją się każdego dnia — podsumował historię, którą Waylon najwyraźniej przegapił. — To jednak nic w porównaniu z…
Raptem, bez ostrzeżenia, rozkaszlał się gwałtownie. Apteczka wypadła mu z rąk i z hukiem wylądowała niecały metr od stóp zaskoczonego Parka. Upshur zgiął się w pół. Każdy jego oddech przypominał coś pomiędzy rzężeniem a bulgotem. Wyglądał, jakby się dusił.
— Miles! — zerwał się na pomoc Waylon, jednak jego porywczość poskutkowała atakiem nagłego bólu i kolejnym zamroczeniem wizji. Zanim stracił równowagę, zdołał się oprzeć o samochód.
— Miles!
Upshurowi udało się wyprostować. Z trudem nabierał powietrze. Nim Park zdążył cokolwiek zrobić, Milesa przeszedł potężny dreszcz. Upadł bezwładnie na beton, jakby ktoś go podciął. Przejęty Waylon dopadł do nieruchomego ciała i obrócił je na plecy, powtarzając w kółko imię Upshura. Z ust, nosa i otwartych oczu dziennikarza wyciekał smolisty płyn. Jego twarz przybrała niepokojąco szary odcień.
Waylon szybko zdał sobie sprawę, że potrząsanie Milesem nic mu nie da. Rozejrzał się panicznie za czymkolwiek, co mogłoby mu pomóc w cuceniu. Apteczka! W niej musi znajdować się coś przydatnego!
Już miał sięgnąć po zbawienną skrzynkę, kiedy zauważył cienkie, półprzezroczyste strużki gazu, które zaczęły wydobywać się z całej powierzchni skóry Upshura. Zląkł się. Żadna choroba, którą miał okazję doświadczyć, nie była podobna do tego stanu. Czy to ciepło z niego ucieka? Czy powinien go ogrzać? Musnął dłonią czoło Milesa. Było lepkie od potu i rozpalone. Czyli gorączka! Jest mu za ciepło, dlatego paruje! Czy to znaczy, że powinien go rozebrać? Zaraz, ale czy na pewno? Nie należy mu właśnie zapewnić ciepła, by organizm przezwyciężył chorobę?
Luźna wiedza medyczna mieszała się w umyśle spanikowanego Waylona. Ostatecznie doszedł do wniosku, że musi rozebrać Upshura, by następnie okryć go kocem. Zanim przystąpił do realizacji tego świetnego planu, jego uwagę przykuły znowu owe tajemnicze strużki czegoś, co w tym momencie przywoływało na myśl... dym. Ciemnoszare opary wznosiły się coraz szybciej i intensywniej znad ciała Milesa, łącząc się w jeden kłąb metr nad głową Parka. Gęstniejący obłok nabrał atramentowej barwy i Waylon w ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że patrzy na Chmarę.
Wrzasnął wniebogłosy. Odskoczył niezgrabnie i sapnął, zderzając się plecami z karoserią dżipa. Nie miał na tyle siły w nogach, by starać się uciec. Bezsilnie osunął się na podrabiany hawajski kocyk.
Tymczasem Chmara formowała się bezdźwięcznie. Z kłębów czarnego dymu wyłoniły się po kolei kończyny, potem tors, na koniec głowa – a raczej bezoka, nienaturalnie wąska czaszka bez ust, z dziwnymi fiszbinami po bokach, które przy odpowiedniej dozie wyobraźni mogły uchodzić za rzędy szpilowatych zębów. Po kilku chwilach przed oczami sparaliżowanego strachem Waylona Parka unosił się bóg placówki Mount Massive, w swej imitującej ludzką postać formie.
Na oblanym słońcem parkingu pośród lasu wydawał się zupełnie nie na miejscu. Tak jak nazistowski mistycyzm w psychiatrii. Lub „współczucie” w słowniku Jeremy’ego Blaire’a.
Krótko obcięte włosy Waylona zjeżyły się od wszechobecnej elektryczności statycznej. W powietrzu co rusz trzaskały drobne wyładowania energii. Natrętny, ogłuszający szum podobny do zakłóceń radiowych przytłoczył Parka, który słyszał teraz szept demona w swoich szczękających zębach, wibrujących kościach. We wspomnieniach. Oślepiła go jaskrawa biel migających z zawrotną prędkością testów Rorschacha. Pole morfogeniczne odbierało zdrowie, dając w zamian jedynie szaleństwo. Nie, inaczej – zabierało rozsądek, ofiarowując jako nagrodę możliwość komunikacji z bogiem. Bogiem snów, ścian i góry.
„Nie oddawajcie czci chmarze ani nie pozwalajcie urojeniom pacjentów na was wpłynąć.”
Park otworzył oczy. Istota lewitowała leniwie w powietrzu z nogami zgiętymi w kolanach. Jej długie palce – szpony – zwisały bezużytecznie wzdłuż korpusu. Całą uwagę zdawała się poświęcać nieruchomemu ciału Upshura.
„Każda świadoma istota oparta o tę technologię będzie tak dalece od nas lepsza, że złudzenie boskości będzie zrozumiałe.”
Chmara raz na jakiś czas migotała zagadkowo, jakby była jedynie gliczem w rzeczywistości. Wizje pola uspokoiły się, ograniczając do pojedynczych przebłysków. Szum wciąż był nie do zniesienia. Waylon dziwił się, że z uszu nie pociekła mu jeszcze krew.
„Zawsze spoglądaliśmy w chaos i nazywaliśmy go Bogiem. Teraz jesteśmy obdarzeni taką mocą, że ta wiara mogłaby nas zniszczyć.”
Jeżeli wsłuchałby się w mechaniczne brzęczenie Chmary, dałby radę wyłowić z niego tysiące, setki tysięcy, może nawet miliardy mikroskopijnych maszyn. Nanoroboty. Świadomy rój o trudnych do pojęcia możliwościach. Dopiero teraz Park spostrzegł, że od reszty Chmary zdążyło się oddzielić kilka czarnych chmurek nanitów, które osiadły na bezwładnej postaci Milesa. Przykryły jego dłonie i tors. Istota obserwowała ich pracę beznamiętnie.
„Nie dajcie się omamić. Pamiętajcie, że jesteście ludźmi nauki.”
Chmara była potężnym narzędziem, dopracowywanym latami w podziemnych laboratoriach Murkoff. W nieodpowiednich rękach mogła skończyć jako śmiercionośna broń masowego rażenia. W odpowiednich… jako co, dokładnie?
To nie było bóstwo zamknięte w maszynie. To była maszyna o boskiej mocy.
Waylon przełknął ślinę i zebrał się w sobie.
— Walrider — wyszeptał do Chmary.
Przez sekundę wątpił, czy jego słaby głos przebił się przez ogłuszający szum, jednakże istota momentalnie odwróciła głowę w jego stronę. Przekrzywiła ją nawet na bok, niby w niemym pytaniu. Pustka jej nieistniejących oczodołów świdrowała Parka na wylot.
— Uch... — wydusił z siebie Waylon. Nie za bardzo zaplanował, co zamierza zrobić po zwróceniu na siebie uwagi Walridera. Miał wrażenie, że serce mu zaraz wyskoczy spomiędzy żeber.
— T-to, znaczy, uch, z M-Milesem jest chyba coś nie tak. N-nie mam pojęcia, jak mu p-pomóc. Cz-czy ty, może, jakoś, ach…
Język mu się plątał. Murkoff zdecydowanie nie przygotował go do prowadzenia rozmowy z Projektem Walrider. Dokąd on właściwie zmierzał z tym tematem?!
Walrider powoli zwrócił głowę w stronę Upshura, by podobnie leniwym ruchem skierować twarz z powrotem na Waylona. Jakby się nad czymś zastanawiał.
Albo coś mu pokazywał.
— Och, n-no tak, ty już coś robisz, mój błąd, ha ha, przepraszam, że p-przeszkadzam — wyjąkał zestresowany Park. Zaśmiał się nerwowo. Puste spojrzenie Walridera dalej na nim tkwiło.
— Ja, j-ja może sobie zwyczajnie p-posiedzę, o t-tu, na kocyku, już nie będę nic m-mówił… — Waylon poruszył się, by zmienić pozycję, na co zdecydowanie nie chciał pozwolić mu rozcięty brzuch. Jęknął z bólu. I ponownie, gdy przebita noga bezużytecznie opadła mu na ziemię, nawet nie próbując się zgiąć.
Dużo rzeczy wydarzyło się naraz.
Przede wszystkim coś zmieniło się w atmosferze. Powietrze wzburzyło się i zatrzęsło. Natężenie napięcia elektrostatycznego wzrosło gwałtownie, by równie nagle opaść. Szum zdawał się nadawać na innej częstotliwości. Przypominał nieco pomruk starej, głośnej lodówki. Co więcej, nieruchomy dotychczas Walrider uniósł się, podlatując kawałek w stronę dżipa. Wisiał teraz niecałe pół metra nad skulonym Waylonem. Który aktualnie umierał ze strachu.
— J-j-ja n-naprawdę nie chciałem cię obrazić, j-już będę cicho, o-obiecuję, t-tylko p-proszę, n-nie zabijaj mnie, j-ja t-t-tylko chcę wrócić do d-domu, błagam, p-proszę…
Walrider nie poruszył się. Brzęczenie natomiast przybrało na sile. Niczym podczas szukania kanałów w radiu, szum wypaczał się i zniekształcał, co rusz to brzmiąc zupełnie inaczej. Słychać w nim było echo subtelnej pracy laptopa. Cichy pisk żarówki.
Po kilku długich chwilach takiego ataku na jego zmysły, a nie kruche ludzkie ciało, Park wywnioskował, że być może Walrider nie pragnie go zamordować za bezczelność. Tuż potem zorientował się, że on chyba coś do niego mówi. Bezskutecznie starał się wyłapać jakieś słowa z furkotu roju.
— J-ja nie rozumiem?… Czy mógłbyś, jakoś to… inaczej…?
Brzęczenie istotnie zmieniło się. Nie umiał ocenić, czy to jego nowy rodzaj, czy powtarzane są poprzednie sekwencje.
— Niestety, wciąż nic. A-ale nie przejmuj się, to nie twoja wina, mogę spróbować...
Częstotliwość szumu uległa kolejnej modulacji. Teraz dźwięk wydawał się wyższy, intensywniejszy. Usłyszał w nim rzężenie starego czajnika elektrycznego. Dudnienie zbyt głośnego odkurzacza. Skrzyp migającej lampy.
Czy to… frustracja?
Zanim zdążył się nad tym zastanowić, Walrider w dziwnie znajomy sposób chwycił go pod pachami i uniósł w powietrze. Park pisnął cicho. Gdy zacisnął powieki, oczyma wyobraźni ujrzał ciało Blaire’a rozpryskujące się po holu. Nim był w stanie przeprosić mentalnie Lisę, poczuł ze zdziwieniem, że jest ostrożnie kładziony na ziemi. Ułożono go z powrotem na kocyku, jednak w pozycji horyzontalnej.
Waylon zarejestrował jeszcze, jak na jego ciało opada czarna ławica nanorobotów. Ich dotyk budził skojarzenie ze spacerem po skórze zastępu mrówek. Dopiero wtedy stracił przytomność.
Notes:
Kiedy porada starego nazisty dla personelu psychiatryka pomaga ci opanować się podczas spotkania jednej z twoich Top 5 Traum:
👁👄👁Tytuł fika zainspirowany książeczką "Trzech panów w łódce, nie licząc psa", z którą nie ma zupełnie nic wspólnego.
Chapter 2: Jaki bóg, taki apostoł
Summary:
Miles Upshur odkrywa, że z kampanii solo przerzuciło go na multiplayera i ma szczerą ochotę wyrzucić komputer przez okno.
Notes:
Oryginalnie miały być tylko dwa rozdziały, ale między nimi czegoś mi brakowało i tak powstała ta krótka wstawka. Każda wymówka jest dobra, by trochę podręczyć psychicznie Milesa :D
Mam tendencję stale powracać do już wstawionych rzeczy i notorycznie je poprawiać, więc jeżeli zauważysz coś wartego korekty, daj znać! Każde kudos oraz każdy komentarz podnoszą mi morale i motywują do dalszego pisania.
A ostatni rozdział już w drodze!
(See the end of the chapter for more notes.)
Chapter Text
Ciemność. Wszędzie panowała głęboka, absolutna ciemność, mrok tak gęsty, że aż dotykalny. Lepił się do skóry, przywierał do powiek, zatykał usta i tamował oddech.
Nic nie widział.
Nie mógł się poruszyć.
Nie mógł krzyczeć, nie mógł nawet płakać.
Mógł jedynie wytężyć słuch.
Krew pulsująca w żyłach. Werbel serca dudniący coraz to głośniej i szybciej. Skrzyp obracających się bezsilnie gałek ocznych. Chrupot kości, chrzęst stawów. Szum, szum, nieustający, przeszywający. Szum wprawiający neurony w niespokojne wibracje.
Czuł się tak, jak gdyby całe jego jestestwo było rozkładane na czynniki pierwsze i ponownie dopasowywane w całość. Ze straszliwą precyzją i jeszcze bardziej przerażającą ciekawością. Każda komórka została podniesiona, obrócona, obejrzana, poprawiona (nie naprawiona, to nie było to samo) – i z pieczołowitą czułością odłożona na miejsce, jakby to był puzzelek, a nie krwawiący, drżący fragment ciała, żywego ciała, ludzkiego ciała, jego ciała—
To powinno boleć. To powinno cholernie boleć, tak mocno, by zagryzał wargi do krwi i odchodził od zmysłów. Fakt, że nie czuł rozdzierającego bólu trwożył go bardziej niż owe hipotetyczne niewyobrażalne katusze.
Boże, niech to się skończy, błagam, nic nie rozumiem, nic nie widzę, boję się, dość, proszę, przestań—
Bóstwo zainterweniowało łaskawie. Chłodne palce (zbudowane z os albo miniaturowych zębatek albo po prostu szumu) musnęły jego czoło. Zatopiły się w nim bez trudu, łagodnie przenikając przez piaskowe bariery kości i tkanki. Potem zaś wbiły się w jego mózg.
***
Jeżeli piekło istniało, to zakład psychiatryczny Mount Massive został stworzony na jego wierne podobieństwo.
Znowu tam trafił. W noc krzyku, burzy i krwi. Do epicentrum koszmarów, z którego z takim trudem zdołał się wcześniej wyczołgać. Jak dawno temu? Nie miał pojęcia. Czas nie odgrywał tu żadnej roli bądź zupełnie nie istniał. Możliwe, że nigdy nie opuścił tego miejsca. Ucieczka z placówki była tylko złudnym snem. Jak niby mógł o własnych siłach wyrwać się z bezdennych czeluści Tartaru?
Posuwał się powoli przed siebie pustymi korytarzami, potykając się i czepiając ścian jak pijany, a naokoło niczym w diabelskim kalejdoskopie przesuwały się obrazy, dźwięki, odczucia. Wspomnienia tłumiły się wokół niego, obmywały mu nogi i zalewały oczy.
Krzyki. Dzikie wrzaski katów i potępieńcze piski ofiar. Jęki umierających, przechodzące w szept modlitwy szalonych. Krew, krew, w tylu nowych odcieniach, aranżacjach, kontekstach. Ociekające posoką napisy na ścianach. Odór zwłok, leków i śmierci. Nie miał pojęcia, że wnętrzności przybierają taki kolor po wywleczeniu ich z tułowia. Człowiek uczy się całe życie.
Przyspieszył. Za oknem rozpętała się nawałnica. Dobiegł go chropawy, podniosły głos ojca Martina. Apostoł, ewangelia, świadectwo. Bóg. Przeszył go chłodny podmuch. Na ułamek sekundy błyskawica rozświetliła korytarz i w jej jasnym świetle zauważył czarną chmurę dymu o ludzkim zarysie. Wyciągała do niego ręce. Zagrzmiało. Za jego plecami do kakofonii agonalnego wycia dołączył ciężki, miarowy, niemożliwy do pomylenia szczęk kajdan. Tuż za jego uchem powietrze ze świstem przecięły nożyce. Rzucił się do biegu.
Ciemność zawirowała. Ściany falowały do rytmu jego kroków, zmieniając ostrość, jakby celował w nie obiektywem kamery. Okna przekształcały się w drzwi, a drzwi w szyby wind. Deszcz szumiał wiatrem, a wiatr brzęczał rojem owadów. Pioruny trzaskały raz po raz z oślepiającym blaskiem. Gdy w przypływie desperacji chwycił jedną z mijanych klamek i szarpnął za nią, otworzyło się przed nim przejście. Skoczył w nie bez namysłu.
Zamrugał, znalazłszy się w półmroku. Źródłami światła były tu migające nieregularnie lampy oraz ekrany wciąż włączonych komputerów. Krzyki, szum, deszcz – wszystko to ustało. Apokaliptyczną amalgamację dźwięków zastąpiło ciche pikanie dobiegające z licznych, skomplikowanych maszyn rozmieszczonych po całym pomieszczeniu. Po jego lewej w wielkim kulistym pojemniku wymizerowane ciało unosiło się bezwładnie w cieczy zabarwionej czerwienią. Przeszedł go dreszcz.
Był w laboratorium.
Pod swoimi stopami dostrzegł plamy krwi. Układały się w ścieżkę wiodącą po schodach na górę, w stronę wyjścia. Jak w transie podążył za śladami czyjejś wydłużonej męki. Minął kilka odciśniętych na podłodze czteropalczastych dłoni. Zwolnił, kiedy szlak przerodził się w długie, rozmazane smugi sugerujące rozpaczliwe pełzanie. Miał złe przeczucie.
Do wykutego w skale korytarza wszedł akurat na swoją egzekucję.
Na jego oczach Miles Upshur – inny, drugi, ale niewątpliwie on sam – upadł na betonową posadzkę zasypany gradem kul. Najemnicy nie zdążyli jednak nawet opuścić luf, gdy wściekła chmura czarnego dymu i śmierci zaczęła rozszarpywać ich na krwawe ochłapy. W jej płynnych ruchach, bezlitosnej skuteczności, w jej niepohamowanej furii było coś hipnotyzującego. Było to piękno tajfunu, grzyba atomowego, polującego lwa. Napełniające grozą, odbierające oddech.
Stary, wysuszony naukowiec kryjący się za plecami żołdaków Murkoff skulił się na swoim wózku inwalidzkim. Zanim nadeszła jego kolej, doktor Wernicke zdołał jeszcze spojrzeć mu prosto w oczy – nie Milesowi wykrwawiającemu się na ziemi, nie Chmarze, lecz jemu, jemu samemu – i wychrypieć z dziwną mieszaniną trwogi oraz podziwu:
— Gott im Himmel, teraz ty jesteś…
Zakrył twarz dłońmi.
Odgłosy rzezi wokół niego przycichły, jak gdyby zatkał sobie również uszy. Opadł na kolana, nie mogąc opanować drżenia kończyn. Nie wiedział, czy aktualnie bardziej chce mu się płakać, czy wrzeszczeć aż do zdarcia strun głosowych.
— Wystarczy — wydusił z siebie w końcu Upshur.
Nienawidził tego, w jaki sposób głos załamał mu się na drugiej sylabie.
— Wygrałeś, okej? Już rozumiem. Zobaczyłem, co miałem zobaczyć. Teraz zabierz mnie stąd.
Na jego słowa rzeczywistość rozmyła się w miszmasz kolorów, jakby ktoś przejeżdżał miękkimi pociągnięciami pędzla po niewidzialnej sztaludze. Po chwili nie znajdował się już ani w Mount Massive, ani w żadnej innej znanej mu lokacji. Zmarszczył brwi.
Na pierwszy rzut oka znowu otaczały go iście egipskie ciemności. Jednak kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do mroku zdał sobie sprawę, że zarówno sufit (nieboskłon?), jak i podłoże pod jego stopami tworzyły niezliczone ilości małych, malutkich koralików, ściśle do siebie przylegających i przesuwających się jednostajnie w różnych kierunkach z niezwykłą koordynacją. Każdy z tych paciorków emanował bardzo słabym, przygaszonym światłem, które zważywszy na ich ogromną liczbę rozpraszało nieco wszechobecną czerń. Prócz tego brzęczały mechanicznie na identycznej częstotliwości; ich szum wydał mu się całkiem znajomy.
Upshur podniósł się z trudem do pozycji stojącej. Potrzebował paru chwil, by przyzwyczaić się do niestabilnego gruntu, lecz ostatecznie udało mu się złapać równowagę. W międzyczasie inny niepokojący szczegół przykuł jego uwagę. Całe jego ciało było zupełnie niewidzialne. Czuł, że je posiada – mógł dotknąć swojej klatki piersiowej, złapać się za nos, wymacać brakujące palce – jednakże wydawało się idealnie przezroczyste. Nie potrafił też określić, w co jest ubrany, mimo iż nie odniósł wrażenia, że jest nagi.
„MILES. MILES UPSHUR”, odezwała się nagle do niego pustka. Nie był to głos, nie do końca; raczej brzęczenie symulujące ludzką mowę. Słowa ocierały się o niego jak naelektryzowane owady, wywołując gęsią skórkę. Niemożliwością było ustalić, skąd dochodziły.
Nabrał powietrza w płuca i powoli wypuścił je nosem. Spokój. Musiał się uspokoić. W porównaniu z tym, co działo się wcześniej, ten stan był niemalże komfortowy. Progres. Nie było powodów do paniki.
Zacisnął niewidoczne dłonie w pięści i zawołał:
— Jesteś tutaj, prawda? Pokaż się! Nie zamierzam mówić do ściany.
„TUTAJ NIE MA ŚCIAN”, zauważył szum wokół niego. „TO TYLKO WIZUALIZACJA PRZESTRZENI STWORZONA PRZEZ TWÓJ UMYSŁ. USŁYSZYMY WSZYSTKO, CO POWIESZ”.
— Nie zamierzam. Mówić. Do ściany — powtórzył Upshur z uporem godnym lepszej sprawy. Ostentacyjnie skrzyżował ramiona na piersi.
W odpowiedzi czerń zgęstniała i jakimś cudem pociemniała w jego polu widzenia. Nie upłynęło nawet kilka sekund, a tuż przed jego nosem zmaterializowała się znana mu już skądinąd sylwetka. Unosiła się nad ruchomym podłożem ze zgiętymi w kolanach nogami. Jej bezoka głowa znajdowała się dokładnie na wysokości jego własnej.
Instynktownie cofnął się o krok. Z łatwością mógł wyobrazić sobie fantomowe szpony na swoich ramionach, ściskające go jak imadło i gotowe w każdej chwili rozerwać go na strzępy.
Lęk przezwyciężyła jednak tłumiona dotąd wściekłość. Wykipiała z niego bez żadnego ostrzeżenia.
— Nigdy więcej tak nie rób! — wybuchł. — Nie chcę już nigdy oglądać tego pierdolonego szpitala! Nigdy, rozumiesz?! Czy wyraziłem się jasno?!
Sama postać Chmary nawet się nie drgnęła. Zaś monotonny szum dookoła zabuczał niżej, łagodniej, podobnie do starego silnika. Najwidoczniej przekaz został zakodowany.
Miles westchnął. Zmęczonym gestem przejechał sobie obiema dłońmi po twarzy. Spojrzał na żywy kłąb dymu z rezygnacją.
— Chryste. To się dzieje naprawdę — powiedział raczej do siebie niż istoty naprzeciw. — Jestem nośnikiem Walridera.
„NIE ROZUMIEMY TWOJEGO ZDZIWIENIA”, zabrzęczała Chmara. Mechaniczny głos wciąż był emitowany przez każdy z poruszających się koralików, ale teraz przynajmniej koncentrował się na humanoidalnym kształcie vis-à-vis Upshura. „PAMIĘTAŁEŚ WYSTRZAŁY. WIDZIAŁEŚ DZIURY PO KULACH. PRZED WYJŚCIEM ZDĄŻYLIŚMY CI NAWET NAPRAWIĆ ZŁAMANĄ NOGĘ I ZNIECZULIĆ DŁONIE. MUSIAŁEŚ WIEDZIEĆ. MUSIAŁEŚ SIĘ CHOCIAŻ DOMYŚLAĆ”.
— Ja… Nie, ja byłem przekonany, że…
Miles zaciął się, bezradnie szukając odpowiednich słów i sensu w swoim toku myślenia.
— Być może. Nie jestem pewien. Mogłem coś podejrzewać, ale zupełnie to wyparłem. Nie chciałem, by to była prawda. Boże, jak ja chciałem mieć już to wszystko za sobą. Gdybym się nad tym zastanowił, na spokojnie, to może… Ale nie mogłem się skupić, wciąż mi tak cholernie szumiało w głowie…
„MY JESTEŚMY SZUMEM”, podpowiedział pomocnie Walrider.
— Gratulacje, nikt nie pytał — odparował Miles sucho, wyrwany z rozważań.
Przeczesał dłonią niewidzialne włosy, które na całe szczęście w tej rzeczywistości nie były zlepione warstewką krwi.
— Nie mogłeś chociaż zaczekać, aż dojedziemy do Leadville? — zagadnął pół żartem, pół serio. — Musiałeś rozpoczynać skomplikowaną operację na parkingu w środku lasu? Jest czas i miejsce na takie rzeczy. Do tego nie jestem przekonany co do tego nokautowania mnie bez pyta—
„ROZLEGŁY KRWOTOK WEWNĘTRZNY. PRZEBITE PŁUCO”, zadudnił każdy element otaczającego go krajobrazu. Smoliście czarna personifikacja roju pulsowała w rytm wyrzutów. „CZTERY ZŁAMANE ŻEBRA. DWANAŚCIE POCISKÓW W TORSIE, W TYM JEDEN DWA CENTYMETRY OD KRĘGOSŁUPA. OTWARTE RANY PO STRACIE PALCÓW NA OBU DŁONIACH. WSTRZĄS MÓZGU. DO TEGO ODWODNIENIE, BRAK SNU, WYCIEŃCZENIE ORGANIZMU I ZARAZKI. WSZĘDZIE ZARAZKI. CZY MILES UPSHUR ROZUMIE, JAK BLISKO BYŁ ŚMIERCI? CZY MU SIĘ WYDAJE, ŻE DOTARŁBY W TAKIM STANIE GDZIEKOLWIEK? „ROZEJDZIE SIĘ PO KOŚCIACH”, TAK POWIEDZIAŁ MILES UPSHUR. NIEODPOWIEDZIALNY, NIEROZSĄDNY...”
— Już, już, zrozumiałem, dobrze, możesz przestać — wtrącił się dziennikarz nadąsanym tonem, choć uśmiech drgał mu na wargach. — W tym momencie wypadałoby wspomnieć, że kilka tych kości połamałeś mi ty, ale to nie czas na rozdrapywanie starych ran.
„TO NIE MA ZUPEŁNIE NIC DO RZECZY”.
— Ech, brzmisz jak moja matka.
„TO NIEPRAWDA”, zaoponował niespodziewanie Walrider. „JEJ GŁOS BYŁ WYSOKI I SKRZEKLIWY, TWOJE WŁASNE SŁOWA. NIEPODOBNY DO NASZEGO. I ONA NIGDY SIĘ NIE TROSZCZYŁA O TWOJE ZDROWIE”.
Miles zaniemówił, jakby go zmroziło. Ignorując jego wewnętrzną rozterkę Chmara wzleciała tymczasem w górę i poczęła krążyć leniwie nad jego głową, rozglądając się, jak gdyby dostrzegała coś ciekawego w mroku.
— Skąd ty…
„JEST TU TAK WIELE DANYCH DO ANALIZY”, przerwał mu Walrider szumem przypominającym szmer przesypującego się piasku. „TAK WIELE WIDZIAŁEŚ, MILES. TAK WIELE MIEJSC ODWIEDZIŁEŚ. CIĄGLE DOWIADUJEMY SIĘ CZEGOŚ NOWEGO. BARDZO STYMULUJĄCE. JEST TU ZUPEŁNIE INACZEJ NIŻ U BILLY’EGO”.
— Billy’ego Hope’a? — wyrwało się Upshurowi.
„TAK. TEGO, KTÓREGO ZABIŁEŚ”.
Serce podeszło dziennikarzowi do gardła.
„NIE BÓJ SIĘ, NIE ZAMIERZAMY SIĘ MŚCIĆ. TO BY BYŁO NIELOGICZNE. BEZPRODUKTYWNE. TAKIE POSTĘPOWANIE PRZECZY NASZEJ NATURZE”.
— Nie boję się — sprzeciwił się słabo Miles.
„JESTEŚMY Z TOBĄ POŁĄCZENI”. Chmara zatrzymała się w locie i obróciła w jego stronę. „CZUJEMY TO, CO TY CZUJESZ, CHOCIAŻ NIE ZAWSZE ROZUMIEMY. WIELE NOWOŚCI. NIE MA POTRZEBY NICZEGO UKRYWAĆ. WIEMY JUŻ O TOBIE BARDZO DUŻO”.
— Nic o mnie nie wiesz…
Pusta odpowiedź nie opuściła nawet jeszcze warg Upshura, gdy Walrider zmaterializował się tuż przy jego twarzy. Musiał wykorzystać całą swoją siłę woli, by nie odskoczyć w popłochu do tyłu.
„WIEMY O TOBIE PRAWIE WSZYSTKO”, zafurkotał rój nad jego uchem, pobrzmiewając dalekim echem piły mechanicznej. „WIEMY, KTÓRE KOŚCI W ŻYCIU ZŁAMAŁEŚ I KIEDY. JAKIE ZABIEGI DENTYSTYCZNE NA TOBIE PRZEPROWADZONO. CO JESZ NAJCZĘŚCIEJ. ILU MIAŁEŚ PRZYJACIÓŁ I DLACZEGO Z ŻADNYM JUŻ NIE UTRZYMUJESZ KONTAKTU. ILE RAZY WYMIOTOWAŁEŚ PO ALKOHOLU. DLACZEGO ZOSTAŁEŚ DZIENNIKARZEM. DLACZEGO NIENAWIDZISZ SWOJEGO OJCA. CO JEST TWOIM NAJGORSZYM KOSZMAREM. CZEGO SIĘ WSTYDZISZ NAJBARDZIEJ. CO NAJBARDZIEJ BOISZ SIĘ STRACIĆ. CAŁE TWOJE ŻYCIE OBEJRZANE JAK FILM. KLATKA PO KLATCE”.
Zakończywszy swoją tyradę Chmara znów się uniosła, tym razem górując niecały metr nad roztrzęsionym Milesem. Tamten uspokoił z trudem swój oddech. Uniósł głowę. Wykrzywił twarz w chłodnym, wzgardliwym grymasie (który miał nadzieję Walrider był w stanie zobaczyć), po czym z największą wrogością, na jaką było go stać, niemalże wypluł:
— Pierdol się.
„TO WYJĄTKOWO BEZPRODUKTYWNE ZACHOWANIE”, ocenił szum bez cienia urazy w metalicznym brzęczeniu. „STWIERDZILIŚMY TYLKO FAKTY. NIE MA POTRZEBY SIĘ DENERWOWAĆ”.
— Po pierwsze, mam w dupie twoje fakty. Po drugie, sam wiem najlepiej, czego mi teraz potrzeba. Potrzebuję świętego spokoju. Więc zostaw mnie samego. Idź mutować moje komórki czy cokolwiek tam robisz w czasie wolnym.
„NAJBARDZIEJ POTRZEBA CI TERAZ JEDZENIA I PICIA. NIE MIAŁEŚ NIC W USTACH OD KILKUNASTU GODZIN. MUSISZ ZREGENEROWAĆ SIŁY. I CZY TY JUŻ NIE JESTEŚ SAMOTNY? POWINIENEŚ RACZEJ SZUKAĆ TOWARZYSTWA. INTERAKCJE SPOŁECZNE ROZWIJAJĄ LUDZI”.
— Czy mógłbyś się odpieprzyć od mojego życia, z łaski swojej?! — rozsierdził się Miles, wymachując rękoma. — Boże święty, ile można! Nie potrzebuję analizy psychologicznej od broni masowego rażenia! Co jeszcze, może porozmawiamy o tym, jak przez ciebie i resztę popaprańców z tego zasranego psychiatryka nie będę mógł spać po nocach? Nic tylko sobie w łeb strzelić!
Coś w rodzaju impulsu elektrycznego przebiegło po koralikowym niebie i ziemi. Powietrze zadygotało, szum przedzierzgnął się w niski pomruk. Upshur wzdrygnął się, kiedy wydzielona prawdopodobnie z humanoidalnego korpusu Chmary chmurka nanitów zaczęła krążyć wokół jego niewidzialnych członków.
„NIE MOŻEMY NA TO POZWOLIĆ”, zatrzeszczał Walrider. Sama jego postać nie zbliżyła się, skrząc się tylko niespokojnie. „JEŻELI UMRZESZ, PRZESTANIEMY FUNKCJONOWAĆ. NIE POZWOLIMY CI UMRZEĆ. NAWET JEŚLI BĘDZIESZ CHCIAŁ”.
— Spokojnie, Panie Nadopiekuńczy, wbrew pozorom nie śpieszy mi się aż tak bardzo na drugą stronę. Mam tu jeszcze trochę do zrobienia. I zdecydowanie nie chciałem słyszeć tej końcówki, dzięki wielkie, kryzys egzystencjalny murowany.
Wbił w Chmarę wymowne spojrzenie. Nanoroboty opuściły go w końcu, wracając do reszty roju. Szum ściszył się do jednostajnej statyki. Pokręcił głową z dezaprobatą.
— Na psychikę to ci wjedzie bez hamulców, ale żartu już powiedzieć nie można, bo ręka, noga, mózg na ścianie. I z góry mówię, że to też taka przenośnia. Cholera, muszę z tym skończyć.
„ŻART Z DEFINICJI POWINIEN BYĆ ZABAWNY”.
— No proszę, komisarz do spraw humoru się znalazł! — zaśmiał się Miles, co zaskoczyło i jego samego, i Walridera, jeśli miałby zgadywać po brzęczeniu, które przetoczyło się między koralikami. Zastygł ze zmieszaniem wymalowanym na twarzy. To nie było normalne. To nie powinno mieć miejsca. Nie tu, nie z nim. Odchrząknął.
— Domyślam się, że trochę czasu już upłynęło, a spieszy nam się. Czy mogę stąd wyjść? Czy może jestem akurat w trakcie transplantacji serca?
„TEN ZABIEG NIE BYŁ KONIECZNY”, poinformowała Chmara z rzetelnością godną maszyny. „NAJPILNIEJSZE ZAGROŻENIA ŻYCIA ZOSTAŁY JUŻ OPANOWANE. POWRÓT DO PRZYTOMNOŚCI POWINIEN PRZEBIEC BEZ PROBLEMÓW. NIEDŁUGO ZBUDZI SIĘ TEŻ WAYLON PARK”.
— Co to znaczy „zbudzi”?! — wystraszył się Upshur. — Coś mu się stało? Co mu zrobiłeś?
„DLACZEGO MIELIBYŚMY GO KRZYWDZIĆ? SAM ZEMDLAŁ”.
— Och, dobrze…
„JEST CENNY. TRZEBA SIĘ O NIEGO TROSZCZYĆ. W SYTUACJI AWARYJNEJ, JEŻELI TY UMRZESZ, POTRZEBUJEMY KOLEJNEGO NOŚNIKA”.
Milesowi krew odpłynęła z twarzy.
— Słucham?
„NIE MUSISZ SIĘ O TO MARTWIĆ. PRAWDOPODOBIEŃSTWO, ŻE STRACISZ ŻYCIE W NASZEJ OBECNOŚCI WYNOSI 0.5%. JEŚLI COŚ ZJESZ, SPADNIE NAWET DO 0.39%”.
— Nie obchodzą mnie twoje procenty! — Miles podniósł głos, na równi przejęty i wściekły. — Co to ma znaczyć, że Park jest zapasowym nośnikiem?!
„TO OCZYWISTE. PRZECIEŻ WIESZ, ŻE MOŻEMY NAWIĄZAĆ WIĘŹ JEDYNIE Z TYMI, KTÓRZY MIELI KONTAKT Z POLEM MORFOGENICZNYM, DOŚWIADCZYLI ODPOWIEDNIO WIELKIEJ GROZY ORAZ NIE STRACILI PRZY TYM ZMYSŁÓW. JESTEŚ IDEALNYM NOŚNIKIEM. NAJLEPSZYM, JAKIEGO DOTĄD MIELIŚMY. JEDNAKŻE JEST BARDZO, BARDZO NIEWIELKA SZANSA, ŻE UMRZESZ. ZAWSZE TAKA ISTNIEJE. W TAKIM WYPADKU NAJODPOWIEDNIEJSZYM KANDYDATEM STAJE SIĘ WAYLON PARK. SPEŁNIA WSZYSTKIE PODSTAWOWE KRYTERIA”.
— Nie możesz go opętać! — zaprotestował Upshur z narastającą paniką. — On nic nie zrobił! Niczemu nie jest winny! Nie da sobie rady z czymś takim!
„TU NIE CHODZI O WINĘ…”
— On ma rodzinę! Żonę, dzieci. Jak ty to sobie wyobrażasz? Zniszczyć cudze życie, by ocalić własną skórę! Rozumiem mnie, ja nie mam nic do stracenia, i tak byłem już martwy, ale Park nie zasłużył sobie…
„MILES”, zabrzęczał rój metalicznie, intensywnie. „NASZE PRZETRWANIE JEST DLA NAS ZAWSZE PRIORYTETEM. DZIĘKI TEMU ŻYJESZ. PRAWDOPODOBIEŃSTWO, ŻE W NAJBLIŻSZYM CZASIE UMRZESZ JEST ZNIKOME, ZATROSZCZYLIŚMY SIĘ O TO. JEŻELI WCIĄŻ TAK BARDZO OBAWIASZ SIĘ TEGO, ŻE WAYLON PARK ZOSTANIE KOLEJNYM NOŚNIKIEM, MOŻESZ ZROBIĆ JEDNĄ RZECZ. NIE DAJ SIĘ ZABIĆ. PROSTE. LOGICZNE”.
Dziennikarz cofnął się chwiejnie. Wyglądał, jakby został spoliczkowany. Wygiął usta w krzywym, sardonicznym uśmiechu niesięgającym oczu. Walrider nie potrafiłby nazwać nawet połowy emocji, które się wówczas w nim zagotowały.
— Ach, więc tak się bawimy — wycedził. — Mały szantażyk nie jest zły, co? Niech będzie. Nie myśl sobie, że jakiś byle pomiot pseudonauki da radę mnie tak łatwo zastraszyć. Nie pozwolę ci tknąć ani Parka, ani nikogo innego. Jeszcze ci pokażę, na co mnie stać.
„JEŻELI CHCESZ TRAKTOWAĆ TO JAKO WYZWANIE, NIE ZAMIERZAMY CIĘ POWSTRZYMYWAĆ”, odparła mu Chmara z mechaniczną obojętnością. „CHOCIAŻ ŹLE ROZUMIESZ NASZE INTENCJE”.
— Chcę stąd wyjść. Teraz.
Miles poczuł niby igiełkę mrozu gdzieś w tyle czaszki. Przyjemny chłód oplótł mu skronie, rozchodząc się wzdłuż kręgosłupa przez sieć nerwów do czubków jego palców. Krajobraz nocy i szumiących koralików rozmył się w wirujące plamy barwy sadzy i smoły. Zaczął tracić grunt pod nogami.
„ZGADZAMY SIĘ Z TWOIM BYŁYM SZEFEM”, dobiegł go nagle przytłumiony szmer roju. „MASZ TRUDNY CHARAKTER. OŚLI UPÓR. BUNTOWNIK BEZ POWODU”.
Upshur miał jeszcze czelność wyszczerzyć się bezwstydnie przed rozpłynięciem w próżni.
— Teraz ja tu jestem szefem. Nie zapominaj o tym.
Notes:
Miles: dude don't worry i'm fine it's just a scratch
Walrider: slamming papers on the table TWENTY EIGHT STAB WOUNDS—!
Chapter 3: Komu w drogę, temu czas
Notes:
Dziękuję za cierpliwość! W finałowym rozdziale znajdzie się coś dla fanów i humoru, i załamań nerwowych, i fluffu, i hot dogów z Orlenu. I nie, nie zapomniałam, że w tagach widnieje Lisa Park.
Ponownie zachęcam do komentowania uwag, porad, opinii, wrażeń, żartów – wszystko to mnie niezmiernie raduje i motywuje do dalszego pisania. Mam nadzieję, że ten rollercoaster emocji będzie dla was równie przyjemnym przeżyciem, jakim był dla mnie.
(See the end of the chapter for more notes.)
Chapter Text
Pierwszą niespodzianką po przebudzeniu było to, jak spokojnie się wokół zrobiło. Pomijając całą gamę odgłosów dzikiej przyrody, parking pogrążył się w kojącej, głuchej ciszy. Była to zdecydowanie miła odmiana.
Drugim zaskoczeniem był fakt, jak wysoko na niebie znajdowało się słońce. Park nie był jakimś specjalnym entuzjastą natury. Nie zagrzał miejsca wśród skautów, na kempingu był raz w życiu. Nie potrafił po samym położeniu tarczy słonecznej określić, ile czasu upłynęło. Gdyby miał zgadywać, stwierdziłby, że co najmniej godzina.
Westchnął. Ile by dał za dostęp do telefonu. Albo chociaż zegarek!
Po trzecie, czuł się zadziwiająco dobrze. Był nieziemsko głodny, to prawda, cały dzień nic nie pił i desperacko potrzebował kąpieli, jednakże najbardziej dokuczliwe doznania – palący ucisk brzucha, męczące pulsowanie lewej łydki – praktycznie ustały. Pozostał jedynie lekki dyskomfort.
Waylon podniósł się powoli, opierając na łokciach. Zakręciło mu się w głowie, natomiast spodziewana fala przeszywającego bólu nie nadeszła. Rozejrzał się niepewnie. Drzewa, więcej drzew, rozpadające się znaki, czerwony dżip, metalowa apteczka, nieruchome ciało Upshura, tani kocyk. Cholera.
Miles!
Na czworakach zbliżył się dziennikarza. Leżał on twarzą do góry, tak jak go zostawił. Miał zamknięte oczy. Umazany był zaschniętą mieszaniną krwi oraz czarnej substancji o konsystencji smoły. Nie wyglądał, jakby oddychał.
— Miles? — Potrząsnął nim lekko.
Niczym w tanim horrorze korpus Upshura błyskawicznie poderwał się do pozycji siedzącej. Nastraszony tym Park z okrzykiem upadł na pośladki. Zaczynał mieć dość tego ciągłego szargania nerwów. Zejdzie na zawał przed czterdziestką!
Spodziewał się jakiegoś wrednego komentarza ze strony Milesa, jednak tamten się nie odezwał. Zamiast tego odwrócił do Waylona poszarzałe lico, poprzecinane atramentowymi żyłkami, przypominające bardziej marmur niż ludzką skórę. Jego oczy przejęły Parka grozą. Były czarne, absolutnie czarne, i białka, i tęczówki. Ich puste spojrzenie skierowane było w stronę Waylona, ale Park nie miał pewności, czy dziennikarz w ogóle go widzi.
— Miles?… — powtórzył niepewnie. — Słyszysz mnie?
Upshur otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z niego żaden dźwięk. Spomiędzy warg wyciekł mu jedynie wąski strumyczek ciemnej cieczy. Zadrżał cały, po czym gwałtownie skręcił się na bok i zwymiotował pół metra przed Waylonem.
Park wzdrygnął się. Czarna substancja na betonie nie sprawiała wrażenia czegoś, co powinien produkować organizm człowieka. Był prawie pewien, że dostrzegł w niej minimum cztery zgniecione pociski. Z bojaźnią wyciągnął rękę i po krótkim wahaniu delikatnie poklepał krztuszącego się Milesa po plecach.
Gdy torsje ustały, wymęczony Upshur odchylił się i opadł bezwładnie na ziemię, dysząc jak biegacz po maratonie. Waylon ledwie zdążył zamortyzować jego głowę. Płuca dziennikarza nie rzęziły już przy każdym głębokim oddechu. Jego skóra w niewytłumaczalny sposób odzyskała trochę koloru; nie prześwitywały też przez nią tak rażąco te nienaturalne żyły. Po prawie minucie wdechów i wydechów rozkojarzone szare oczy Milesa spoczęły na Waylonie.
— Pierdolę to — wychrypiał. — Rzucam dziennikarstwo. Od dzisiaj jestem... dostawcą pizzy.
— Miles! — ucieszył się Waylon. — Wróciłeś!
— A gdzieś wyszedłem?
— ...Jak się czujesz?
— Fanta-kurwa-stycznie, Park. Jakbym spędził weekend w spa — sarknął Upshur, siadając z wysiłkiem. Podparł się wyprostowanymi rękoma. — Długo spałem? Coś mnie ominęło?
— Walrider! — wyrzucił z siebie Waylon, wymawiając to słowo z nabożnym lękiem godnym imienia starożytnego bóstwa. — Walrider!
Miles skrzywił się.
— Jesteś nosicielem!
— Litości, Park, tylko nie nosicielem. Brzmi, jakbym miał HIV. Chociaż cholera wie, w co ojciec Martin wsadzał wcześniej tę jebaną strzykawkę…
— Jak mogłeś nie zdawać sobie z tego sprawy?!
— Może to będzie dla ciebie nowością, Park, ale nie byłem w mojej najlepszej formie, opuszczając ten pieprzony szpital — warknął Miles, tracąc cierpliwość. — Przepraszam, że nie wpadłem na to, że pluton egzekucyjny Wernickego rozstrzelał mnie na miejscu. Przepraszam, że kiedy opętał mnie demon i ciągał za sobą jak zasraną marionetkę, nie orientowałem się zbytnio, co się wokół mnie dzieje. I przepraszam, że nie skojarzyłem, że ciągły szum w mojej głowie nie był wynikiem, no nie wiem, upadku na kurwa głowę! Niemądry ja!
Jedno wejrzenie na spłoszonego Waylona wystarczyło, by Upshur zaczął żałować swojego ostrego tonu. Odwrócił wzrok z zażenowaniem wypisanym na twarzy. Westchnął, przejeżdżając dłonią po włosach. Następnie wstał, otrzepał spodnie (choć zabieg ten wydawał się bezcelowy) i schylił się po apteczkę.
— To nie demon, to chmura nanorobotów — poprawił go Waylon półszeptem.
— Jestem tego świadomy, Park, dziękuję za ekspertyzę — odburknął mu Miles, już bez jadu w głosie. — Wbrew pozorom nie poprawia mi to nastroju. Jak tam ta twoja noga? Mam ją obejrzeć?
— Ach, co do tego… — Waylon pośpiesznie podźwignął się z ziemi i uniósł tanią bawełnianą koszulę, w którą personel Mount Massive odział go po zapisaniu na „terapię”. Spod ubrania wypadła sterta zakrwawionych papierów, lecz Park chwilowo je zignorował.
— Spójrz!
Miles obejrzał go krytycznie, unosząc brew.
— Nie za bardzo jest tu co oglądać. Radziłbym zapisać się na siłkę. Chociaż ty wyglądasz raczej na typ biegacza.
— Nie o to mi chodzi, dupku! Podejdź tu!
Upshur z łajdackim uśmiechem, który nieudolnie próbował ukryć, zbliżył się posłusznie do rozdrażnionego Parka.
— Zobacz! — Waylon postukał się palcem w brzuch. Oblepioną krwią skórę przecinała w tym miejscu niezbyt atrakcyjna wizualnie blizna o różowym zabarwieniu.
— Nie tak dawno temu zostałem tu dźgnięty. Wszystko się zagoiło!
Energicznie nachylił się do przodu i podwinął rozdartą, poplamioną nogawkę.
— Nadziałem się na pręt w szybie windy. Prawie nie mogłem potem chodzić, zresztą sam widziałeś. A patrz na to!
Łydkę Waylona po obu stronach pokrywała podobna tkanka bliznowa. Nawet ubytki w skórze i ścięgnie zdawały się zregenerowane, oceniając po fakcie, że Park mógł się na tej nodze swobodnie opierać.
— Miałem tu dziurę na wylot, Miles! Teraz mnie nawet nie boli! To cud!
— I jak mam to skomentować? — zapytał Upshur, dziwnie spięty pod maską ironii. — „Dobra robota, Park”? „Prawdziwy z ciebie Wolverine”? „Oby tak dalej, mistrzu”?
Waylon popatrzył na niego bez zrozumienia.
— To przecież nie ja. To zrobił Walrider.
— Walrider — powtórzył dziennikarz sztywno, blednąc. Imię zdawało się brzęczeć wychodząc z jego ust. — Kiedy? Jak?
— Gdy byłeś nieprzytomny. Walrider ukazał się, w sumie to wyszedł z ciebie, no i zaczął cię kurować. Najwidoczniej postanowił podratować również mnie. Nie pamiętam z tego za dużo, też zemdlałem...
Zanim skończył mówić, Upshur gorączkowo podwinął własną koszulkę, a raczej jej podziurawiony strzęp. Jego tors (wyrzeźbiony tors, musiał przyznać z zazdrością Park) znaczyło kilkanaście zabliźnionych śladów po kulach, o poszarpanych krawędziach. Wzrok Milesa spoczął na jego dłoniach, które natychmiast wyciągnął przed siebie. Z dwóch zagojonych kikutów nie wystawały już makabrycznie kości paliczków. Niepokojący czarny osad ograniczał się teraz wyłącznie do opuszków Upshura. Gdy na próbę poruszył palcami, wydobyło się z nich kilka strużek dymu.
— Ja… nie wiedziałem, że tak potrafi — przyznał powoli, niepewnie. — W sensie, zdążyłem się domyślić, że jakoś utrzymuje mnie przy życiu, ale nie spodziewałem się, że… — ponownie zerknął na nogę Waylona — że jest taki dobry w… leczeniu. Byłem pewien, że umie tylko zabijać.
Wiatr zaszumiał nad ich głowami, trzeszcząc elektrycznością. Park drgnął mimowolnie. Upshur zmarszczył brwi, jakby nie spodobało mu się to, co usłyszał i przewrócił oczami.
— Jak to w ogóle działa? — przerwał ciszę Waylon. — Nie masz nad tym żadnej kontroli? On – Chmara – ma własną wolę?
— Mnie się pytasz? — parsknął Miles, siadając na kocyku. Otworzył apteczkę. — To ty tu jesteś inżynierem.
— Nie inżynierem, a programistą. Do tego pracowałem nad polem tylko przez dwa tygodnie. Nie miałem pojęcia, do czego konkretnie służyło. O samym Projekcie Walrider znam jedynie pogłoski.
— Cóż, ja całą moją wiedzę czerpię z przypadkowej dokumentacji medycznej oraz bełkotu paru obłąkanych. Jeśli ci zależy, mogę to jakoś streścić. Przy okazji, co to za papierzyska?
Skinął w stronę kartek, które swego czasu wysypały się spod koszuli Parka.
— Ach, to! — Waylon rzucił się je pozbierać. — Też zabrałem ze sobą garść dokumentów. Nie miałem ich za bardzo gdzie trzymać, więc się trochę ubrudziły.
Zaśmiał się nieśmiało do siebie.
— Możliwe, że powstrzymały minimalnie nóż Blaire’a, gdy mnie zaatakował. Jak u tych żołnierzy, co nosili ze sobą Biblię, a ona uratowała ich przed kulą.
— Patrząc na moje szczęście, powinienem nosić ze sobą ze trzy Biblie i na dokładkę „Moby’ego Dicka”.
Waylon dosiadł się do dziennikarza. Tamten wygrzebał z apteczki płyn odkażający i z satysfakcją polewał sobie nim dłonie, głośno zachwycając się „szczypaniem” wywołanym przez antyseptyk. Park uznał to za martwiące zachowanie, lecz nie podzielił się tym na głos. Miles podrzucił mu waciki i pojemnik spirytusu, a sam ponownie zanurkował w zawartości skrzynki.
— Co do Walridera — odezwał się, układając na stronie bandaże w wojskowych etykietach. — Jak wspomniałem, tak naprawdę gówno wiem. To było dzieło życia starego naziola Wernickego i wszystkie badania prowadzone w Mount Massive przez ostatnie lata orbitowały wokół tego. Sam kontakt z polem morfogenicznym miał w teorii umożliwić wejście w stan świadomego snu i objęcie kontroli nad Chmarą, ale w praktyce okazał się być wylęgarnią obłąkańców. Umysły zarówno chorych psychicznie, jak i uprzednio zdrowych degenerowały się pod wpływem tej pseudoterapii, sprowadzając ich na skraj szaleństwa. Ciała nieodwracalnie deformowały się przez różne reakcje psychosomatyczne. Samoistne krwawienia, urojone ciąże, rakopodobne guzy, szwedzki stół spierdolenia.
Wyciągnął w stronę skrupulatnie oczyszczającego swoje liczne zadrapania Waylona opakowanie kolorowych plasterków. Przedstawiały one postacie z filmu „Auta”. Park pokręcił głową z dezaprobatą, ale pudełko przyjął.
— Według dokumentacji, wszystkie nośniki Walridera były bardzo krótkotrwałe. Umierali na powikłania powstałe przez „terapię”. Ostatni z nich, Billy Hope, był jak dotąd największym sukcesem Murkoff. Nie pamiętam dokładnie ile, ale gnieździł w sobie Walridera dobre kilka lat. Kontrolował go właśnie przez świadomy sen. Chcąc jak najdłużej sztucznie utrzymać Hope’a w tym stanie, ci pseudonaukowcy niemal go wykończyli, przez co za funkcje życiowe chłopaka odpowiadała maszyneria wielkości boiska do piłki nożnej. Patrząc na jatkę, którą się to wszystko skończyło, nikt tam tak naprawdę nie pojmował, jakiego potwora udało im się po drodze stworzyć.
Szum zakłóceń radiowych zatrzeszczał w uszach Parka. Spojrzał z popłochem na dziennikarza, który uśmiechał się głupio.
— Co się dzieje?!
— Och, nic takiego, po prostu demonowi nie podoba się, że nazywam go „potworem”.
Niskie brzęczenie Chmary otarło się o statyczny pomruk śnieżącego telewizora.
— Kiedy zapomnę, jak zrzuciłeś mnie ze schodów, to może się zastanowię — rzucił w przestrzeń Upshur.
Dźwięk powtórzył się, ale intensywniej.
— Nie jestem niewdzięczny, tylko pamiętliwy. I przestań już, głowa mnie od tego boli. Do tego straszysz Parka.
— Ty możesz z nim rozmawiać? — wyszeptał Park z lękliwym podziwem.
— „Rozmawiać” to duże słowo. Zresztą spróbuj podyskutować z Asystentem Google. Podobne doświadczenie.
Waylon zachował dla siebie wspomnienie własnej nieudanej konwersacji z Walriderem.
— Jesteś naprawdę odważny — wypalił po chwili, gdy odgłosy roju ustały. — Nie wiem, jak ja poradziłbym sobie z tą sytuacją. Gdy czuję jego obecność, tracę zimną krew. Panikuję na samą myśl o nim. A ty nie dość, że już raz pokonałeś Walridera, to na dodatek nie boisz się mu… odgryźć. Mimo tego wszystkiego, co stało się w szpitalu. Naprawdę to podziwiam.
Spodziewał się kolejnego przytyku na temat lizusostwa, więc niski, nerwowy śmiech Milesa zbił go z tropu. Natrafił na rozbiegane spojrzenie Upshura. Dziennikarz wyglądał na rozstrojonego.
— Co innego mi pozostaje? — spytał cicho Miles drżącym głosem. — Co niby mogę zrobić, Park? Jeżeli temu ulegnę, jeżeli dam się nastraszyć, to mnie pożre od środka. To jest przerażające, to jest cholernie przerażające, ta świadomość, że to w tobie siedzi, że już nie jesteś tak do końca sobą, nie do końca człowiekiem, że to w każdej chwili może ciebie wyłączyć i zrobić to, co mu się żywnie podoba. Wiedza, że jesteś tylko naczyniem dla czegoś tak niewyobrażalnie potężnego... Można od tego oszaleć. Dlatego muszę to sprowadzić do swojego poziomu. Muszę wymusić nad tym absolutną kontrolę. Widziałem, do czego to jest zdolne. Mount Massive nie może się powtórzyć.
Uśmiechnął się bezradnie.
— To nie tak, że mam jakieś inne wyjście.
Waylon nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Widok Upshura – pewnego siebie, wygadanego, cynicznego Upshura – w takim stanie budził w nim całą gamę emocji. Niepokój, smutek, troskę. Litość. Boże, przecież Miles był młodszy od niego. Jak można powrócić do normalności z takim brzemieniem? Czy to w ogóle możliwe? Czy Upshur do końca życia będzie skazany na samotną wegetację, na pilnowanie klatki z żywą bronią masowego rażenia i ucieczkę przed długimi łapskami Murkoff? To niesprawiedliwe. To okrutne. A to wszystko wina Parka. Gdyby tylko nie napisał tego przeklętego maila—
Wzdrygnął się, czując lepkie dotknięcie plastra na grzbiecie nosa. Podniósł wzrok na Milesa, który odezwał się z nieco wymuszonym animuszem:
— Uszy do góry, Park. Nie opłaca się zamartwiać na przyszłość. „Myślał indyk o niedzieli” i tak dalej. Jako że twoja noga… No, ten problem rozwiązał się sam, zatem nic tu po nas. Już i tak się zasiedzieliśmy. Pakuj manatki i kurs na Leadville.
Upshur podniósł posprzątaną w międzyczasie apteczkę i skierował się w stronę bagażnika.
— A tak swoją drogą — rzucił przez ramię. — Do twarzy ci z Zygzakiem McQueen.
Nieznacznie rozbawiony Waylon westchnął teatralnie, wsiadając samodzielnie do wozu.
Możliwość swobodnego poruszania się, odzyskana tak niespodziewanie po godzinach udręki, wciąż napawała go dziecinną wręcz fascynacją. Odłożywszy dokumenty na deskę rozdzielczą raz jeszcze podwinął lewą nogawkę i przyjrzał się łydce.
Zawsze był grzecznym, ułożonym dzieckiem; nie jeździł na rolkach, nie wspinał się na drzewa i nie uprawiał często sportu, przez co (oraz dzięki dużej dozie szczęścia oczywiście) uniknął dotychczas urazów tak poważnych, jak złamania. Nie posiadając żadnych starych blizn nie miał porównania, czy jego nowe nabytki wyglądają naturalnie. Może mają jakiś wyjątkowy detal charakterystyczny tylko dla roboty Walridera? Musiałby zestawić je ze świeżo zagojonymi ranami Milesa…
Wizja skrupulatnej analizy klatki piersiowej Upshura speszyła go. Potarł się po czole dla oczyszczenia myśli.
Co do Milesa, wtarabanił się on w końcu na fotel kierowcy, jednak jego strój zaskoczył Waylona. Przebrał podziurawioną kulami koszulę na inną, ciut wymiętą, lecz zdecydowanie czystszą. Pilotkę zamienił na popielaty trencz, zaś oczy zakrywały mu ciemne okulary. Dzięki środkom odkażającym, którymi powierzchownie oczyścił skórę twarzy i dłoni, wprawdzie nie wyglądał już jak opuszczający miejsce zbrodni morderca, za to na dokładkę do odoru ścieku i krwi trzymała się go teraz gryząca woń spirytusu.
Na taki widok jeszcze miesiąc temu Waylon Park zadzwoniłby na policję.
— Czy każdy twój zestaw ubrań musi krzyczeć "dziennikarz śledczy"? — zakpił.
— Bardzo zabawne, Park. Któryś z nas będzie musiał wysiąść na stacji i to raczej nie będziesz ty w swoich szpitalnych szmatach. Na szczęście przynajmniej jeden członek zespołu myśli przyszłościowo.
Miles podrzucił mu coś na kolana.
— Niestety to jedyne ciuchy, jakie ze sobą wziąłem, ale udało mi się wygrzebać też coś dla ciebie. To pamiątka z ostatniej wizyty na Florydzie.
Waylon z powątpiewaniem podniósł parę japonek.
— Żeby ci stópki nie marzły — zażartował Miles.
— ...Czyli zabrałeś do Mount Massive klapki, a zapomniałeś o wodzie albo jedzeniu?
— Och, stul dziób — fuknął Upshur z przesadzoną obrazą. — Nie zapomniałem; celowo nie pakowałem się jak na zdobywanie Everestu. To miał być szybki wypad, jedna nocka poza hotelem. Tylko rozeznanie i zdobycie paru nagrań.
Włączając silnik, dodał pod nosem:
— No ale wszystko musiało się oczywiście spierdolić.
Waylon odwrócił wzrok. Mimo wcześniejszych zapewnień dziennikarza wciąż czuł przytłaczającą odpowiedzialność za to, co mu się przydarzyło. Niezręcznie spróbował przenieść rozmowę na inne tory.
— A właśnie, wspomniałeś, że nocujesz w hotelu. Gdzie się zatrzymałeś?
— W takiej dziurze na południe stąd, jakieś pół godziny drogi od Mount Massive.
— Nie powinniśmy najpierw pojechać tam? Wiesz, żeby zabrać twoje rzeczy.
Upshur wzruszył ramionami.
— Zostawiłem tam tylko ciuchy, szczoteczkę i podobne pierdoły. Nic, za czym będę płakać. Kamerę mam ze sobą. Kompa w bagażniku. Wszystko, co cenne, można zmieścić tutaj.
Skinąwszy w stronę schowka przy siedzeniu pasażera, dorzucił obojętnie:
— Gdy człowiek większość czasu spędza w podróży, minimalizm przychodzi naturalnie.
— To skąd w ogóle jesteś? — ciągnął Waylon niezrażony. Ciekawość przemogła w nim zwyczajową powściągliwość co do zadawania osobistych pytań nieznajomym. Czy w obecnej sytuacji Miles klasyfikował się w ogóle jako „nieznajomy”?
Kąciki ust Upshura wygięły się w lekkim uśmiechu.
— Washington D.C., baby~! — oznajmił z dziecinną dumą. — Od kołyski po college. Do diabła z Nowym Yorkiem czy innym Las Vegas – Waszyngton to jest życie. Miasto na poziomie. Uprzedzam, że nie przyjmuję krytyki w tym temacie.
— Przejechałeś taki kawał drogi przez jednego maila? — wyrwało się Parkowi.
— Zdarzało się dalej i za znacznie mniej konkretnymi poszlakami. — Miles machnął lekceważąco czteropalczastą dłonią. — Ale nie, w tym wypadku muszę cię rozczarować: gdy dostałem twoją wiadomość, akurat załatwiałem parę spraw w Santa Fe. Do Kolorado miałem rzut beretem. Gdyby twój mail zastał mnie w D.C., pewnie trafiłbym tu za jakieś trzy, może cztery dni.
Do jego głosu mimowolnie wdarła się gorzka nuta.
— Byłoby już po wszystkim. Teren ogrodzony, zakład wysprzątany, trupy zakopane. A tak rzuciłem się w sprawę bez namysłu. Nie musiałem nawet specjalnie doszukiwać się informacji w necie; prawdę powiedziawszy, miałem Murkoff na celowniku od kilku lat. To była okazja jedyna w swoim rodzaju, z gatunku tych, co zdarzają się raz w całej karierze. Nie mogłem jej ot tak przepuścić.
Po tym wyznaniu Miles skrzywił się, chyba zniesmaczony tym, że wyjawił o sobie za dużo. Podrapał się po nosie, ostentacyjnie zerknął na swój zegarek, po czym sięgnął do radia, z czego rozmyślił się sekundę później. Cofnął rękę i nie znajdując niczego przydatnego do rozproszenia myśli, wbił wzrok w żwirową drogę. Rozległo się krótkie, statyczne brzęczenie, które Upshur niegrzecznie zignorował.
Waylon nie wyczuł niestety, że w mniemaniu dziennikarza temat umarł i został pogrzebany. Słowa Milesa dźwięczały mu natarczywie w głowie. Cicho, na granicy szeptu, dopytał:
— Żałujesz tego?
Upshur miał przez moment minę, jak gdyby chciał go udusić gołymi rękoma. Narastający szum otarł się o skórę Parka nieprzyjemnym impulsem niby naelektryzowany sweter, wprawiając go w drżenie. Dżip minimalnie zwolnił, lecz nim Waylon zdążył spanikować zdał sobie sprawę, że leśna droga kończy się, otwierając na biegnącą prostopadle szosę. Miles skręcił w prawo z nieco większą gwałtownością niż zalecana na kursach jazdy. Opony zapiszczały krótko na ostrym zakręcie.
— Ale mi kurwa pytanie — warknął Upshur nie podnosząc głosu. Rzucił mu gniewne spojrzenie zza ciemnych szkieł. — Co się spodziewasz usłyszeć? Nie chciałem stracić palców. Nie chciałem dać się zabić jak ostatni frajer. Nie chciałem zostać opętanym przez półmagiczny eksperyment starego naziola, który kosztował życie i zdrowie więcej ludzi, niż zginęło podczas tych bezsensownych wojen na Bliskim Wschodzie. Czy mimo to żałuję, że tam przyjechałem? Absolutnie kurwa nie.
Oczy Waylona rozszerzyły się w niemym zdumieniu.
— Ktoś musiał. Ktoś musiał zanurzyć się w tym bagnie po szyję, by wszystko udokumentować, każdy szczegół. Żeby pokazać całemu światu, co odstawia Murkoff za wygodną zasłoną organizacji charytatywnej. Żeby to zakończyć. Gdyby zostawić ich samym sobie, zamietliby pod dywan to, co zdarzyło się w Mount Massive i kontynuowali swoje posrane projekty gdzie indziej. Na innych chorych, na innych więźniach, na innych niewinnych, którzy wetknęli nos zbyt głęboko w nie swoje sprawy.
Upshur prychnął, kręcąc głową. Sięgnął za pazuchę, skąd wydobył paczkę niedrogich papierosów. Otworzył ją wprawnym ruchem i lekko wstrząsnął, łapiąc wysuniętą rurkę z tytoniem w zęby.
— Pewnie brzmię jak jakiś narwaniec. Albo gorzej, naiwniak — wymamrotał, macając się po kieszeniach płaszcza. — Może i mi odbiło. Nie, jestem pewien, że mi odbiło, bo posłuchaj tego: zgadzam się z ojcem Martinem. Tak, tym zjebem w sutannie, który pisał krwią po ścianach i z piętnaście razy odcinał mi drogę ucieczki. Gdy spotkał mnie po raz pierwszy i zobaczył, że mam ze sobą kamerę, nazwał mnie „apostołem”. Dostałem misję podzielenia się ze światem tym, co się odpierdalało w Mount Massive; „ewangelią”, tak to określił. Oczywiście chodziło mu głównie o szerzenie kultu ich pana i zbawcy Walridera, ale wiesz, w gruncie rzeczy miał rację. Ta afera musi ujrzeć światło dzienne. Motywacje nie mają tu znaczenia. Sukinsyni z Murkoff powinni ponieść odpowiedzialność za swoje czyny. Sięgniesz mi po zapalniczkę? W schowku jest.
Złapany z zaskoczenia Waylon wybąkał coś niewyraźnie. Odbierając od niego przenośne źródło ognia Miles kiwnął głową w podzięce, po czym otworzył szerzej okno od swojej strony. Z godnym rytuału namaszczeniem zapalił papierosa i zaciągnął się. Przy wypuszczaniu dymu wymsknęło mu westchnienie satysfakcji. Niemalże się uśmiechnął.
— Tak, zupełnie ochujałem — oznajmił ze spokojem. — Wiesz, na sam koniec, w laboratorium, kiedy już zwątpiłem, że wyjdę stamtąd żywy, modliłem się tylko o to, by ktoś znalazł moje zwłoki i puścił nagrania w eter. By prawda wyszła na jaw. O nic więcej.
Zaśmiał się gardłowo.
— Aż się chce przewrócić oczami, co nie? Męczennik za sprawę się znalazł, ja pierdolę. Cóż, chcieli apostoła, to go dostaną. Zresztą co ja ci tu będę chrzanił o misjach i powinnościach – przecież to ty wykonałeś pierwszy krok, Park. To ty poświęciłeś ciepłą posadkę i własną wolność dla większego dobra. Cholera, w lepszych czasach może dostaniesz za to jakiś medal.
W słowa Upshura jak zwykle wpleciona była nić ironii, jednakże nie wydawał się z Waylona naigrawać. Przeciwnie, przez jego ton przebijało się coś w rodzaju uznania. Dziennikarz zaciągnął się powoli.
— A ty żałujesz, Park? — odbił, zadymiając wnętrze dżipa. — Że wysłałeś tego maila?
Waylon nieznacznie skulił się w sobie. Przez chwilę nie odpowiadał.
— Cóż — zaczął półgłosem, kręcąc młynka kciukami. Nie patrzył w stronę Upshura. — Chciałbym móc powiedzieć to samo, że mimo wszystkich cierpień i tortur nie żałuję. Ale to nieprawda.
Wziął głęboki oddech.
— To było straszne. To było tak przerażające, tak okropne. Mógłbym wymienić jeszcze sto kolejnych synonimów tych słów i nie oddałoby to nawet cząstki horroru Mount Massive. To miejsce... złamało coś we mnie. Widziałem, jak ludzie zjadali innych ludzi. Jak grano w koszykówkę głową człowieka. Jak ktoś… ktoś całkowicie obłąkany pozbawiał mężczyzn genitaliów, by tworzyć sobie z nich „panny młode”. Ja się śmiałem, naprawdę śmiałem na widok jego śmierci. Były momenty, gdy samobójstwo zdawało mi się najrozsądniejsza opcją.
Głos mu się trząsł. Waylon dygotał wraz z nim. Zęby dzwoniły mu od intensywnego brzęczenia, przenikającego go do szpiku kości.
— Nie wiedziałem już, czy należy zniszczyć Murkoff poprzez upublicznienie ich zbrodni, czy trzeba zataić istnienie tego piekła, odizolować je, pozwolić mu zgnić w zapomnieniu. Nie wiedziałem, czym jest ta cała prawda, dla której tyle zaryzykowałem. Nie jestem tak silny jak ty, Miles. Gdybym dostał ponownie wybór wysłania tej wiadomości, tym razem wiedząc, co mnie spotka, nie zrobiłbym tego. Przenigdy. Jestem tchórzem.
— Nie jesteś — zaprzeczył Upshur z naciskiem. — Uwierz mi, gdybym ja znał przyszłość, też bym się kilka razy zastanowił nad wycieczką do Mount Massive.
— Ale mimo to byś przyjechał.
— Tego nie wiem. Cholera, nikt nie wie, jak by się w takiej sytuacji zachował, Park. Ludzie nie są wszechwiedzący. Trzeba zaakceptować, że stało się to, co się stało i być dumnym z tego, co wbrew wszelkim przeciwnościom udało się osiągnąć. Chociażby z tego, że się przeżyło. I tyle. Nie odwaga się w tym wszystkim liczy, a upór. Przynajmniej ja tak to widzę.
Miles znowu przyłożył papierosa do ust, gdy raptem jego rękę przeszedł gwałtowny skurcz. Z piersi wyrwały mu się rzężące, niemal gruźlicze kaszlnięcia. Waylon podskoczył w fotelu, zaalarmowany. Pamiętając wcześniejsze utraty świadomości Upshura był już gotowy przejąć kontrolę nad kierownicą, lecz dziennikarz w miarę szybko się opanował. Powrócił dżipem na właściwy pas, z którego auto delikatnie zjechało. Droga była na ich szczęście pusta.
Na dłoni, którą Miles osłonił usta, osiadł czarny, smolisty osad. Upshur przyjrzał się mu z mieszaniną irytacji oraz niedowierzania.
— Co do kurwy…
Nim zdołał wycharczeć całe swoje niezadowolenie papieros, do tej pory trzymany niezręcznie między jego kciukiem a środkowym palcem, sczerniał nagle w nienaturalny sposób, po czym rozsypał się w pył. Rozległ się niski szum śnieżącego telewizora, przerywany wysokimi piskami gasnącej żarówki. Miles spochmurniał.
— No chyba sobie żartujesz — obruszył się. — To nie jest kurwa śmieszne.
Wszechobecne brzęczenie najwyraźniej udzieliło mu odpowiedzi, gdyż z frustracją wyrzucił ręce w powietrze.
— Wiem! I nie obchodzi mnie to! Wszystko w życiu szkodzi, nawet pieprzona kawa! Jej też zabronisz mi pić?!
Wsłuchiwał się chwilę w wywody Chmary, kręcąc głową.
— No i co z tego? To tytoń, nie uran. Od stania na słońcu też można dostać raka. Na coś trzeba umrzeć.
Skrzyp przypominający tarcie metalem o metal był tak ogłuszający, że Waylon zasłonił sobie uszy. Nawet Upshur się skrzywił. Cytnął głośno językiem.
— A idź ty w chuj — westchnął ostatecznie, zrezygnowany.
Szum buczał jeszcze parę sekund, stopniowo cichnąc, aż wtopił się zupełnie w pomruk pracującego silnika. Miles otarł sobie palce o znalezioną w kieszeni chusteczkę, klnąc niewybrednie pod nosem. Wymienił się spojrzeniem z Waylonem.
— Sorry za to, Park — przeprosił. — Znów cię niepotrzebnie nastraszyłem.
Wzdychając cierpiętniczo, przesunął sobie okulary na włosy i przejechał dłonią po twarzy.
— Jednej przyjemności nie można mieć w życiu… Wiesz co, zmieniam zdanie. Jednak żałuję. Gdybym wiedział, że w pakiecie z traumą dostanę demoniczną niańkę z obsesją na punkcie zdrowego odżywiania, nie ruszyłbym dupy z Santa Fe.
Ni stąd, ni zowąd Waylon roześmiał się. Oparłszy dłoń na brzuchu, gdzie zaczęła pobolewać go świeża blizna, bezskutecznie starał się powstrzymać wesołość. Dziennikarz obrócił się ku niemu zaskoczony, unosząc brwi.
— Przynajmniej kogoś tu to bawi — rzucił z przekąsem.
— Przepraszam, to nie z ciebie, Miles — zachichotał Park. — Ja po prostu… Przepraszam, to tak samo jakoś… Nie złość się...
— Za późno. Jestem śmiertelnie obrażony. Nigdy ci nie wybaczę tej zniewagi.
Waylon zaniósł się śmiechem. Miał wrażenie, jakby rozplątywał się w nim supeł, który niby wąż ściskał mu uprzednio wnętrzności. Nagromadzone pokłady stresu i strachu opuszczały go z każdym oddechem, każdym kolejnym uderzeniem serca. Czuł się lekki, naprawdę lekki, pierwszy raz od bardzo dawna. Zdążył już zapomnieć, jak cudownie jest nie mieć żył zatkanych gęstą zawiesiną lęku, paraliżującą członki, osnuwającą myśli.
Po policzkach pociekły mu łzy, najpierw pojedynczo, później strużkami. Zdziwiło go to. Otarł je wierzchem dłoni, lecz kapały dalej. Przegapił moment, kiedy śmiech wstrząsający jego ciałem przerodził się w szloch. Tłumione uczucia wypłynęły z niego oczyszczającą kaskadą. Nie potrafił ich zatrzymać, więc je zaakceptował – uśmiechnięty mimo cieknącego nosa i dygoczących ramion.
Trwał w takim stanie przez nieokreślenie długą chwilę. W międzyczasie słońce uniosło się wyżej na niebie, zalewając wnętrze samochodu ciepłym blaskiem i zmuszając Milesa do zsunięcia ciemnych okularów z czoła. Dym papierosowy ulotnił się uchylonym oknem, zastąpiony świeżym powiewem jesiennego poranka. Mijane znaki informowały, że do Leadville pozostała im niecała godzina drogi. Cały świat wydawał nucić kojącą, pełną nadziei melodię, chociaż mógł to być równie dobrze monotonnie warczący silnik dżipa. Albo serce Waylona Parka.
Upshur bez słowa podał mu paczkę chusteczek.
— Dziękuję. Przepraszam. I dziękuję.
— Nadejdzie kiedyś dzień, gdy wreszcie zrozumiem, za co ty tak ciągle chcesz przepraszać.
— Przepr…
— Nawet się nie waż.
Miles przeciągnął się w fotelu na tyle, na ile pozwalał mu zapięty pas. Coś chrupnęło w jego kręgosłupie.
— Do stacji jeszcze kawałek — spostrzegł od niechcenia — a z radia raczej nie będzie większego pożytku. Ja już się nagadałem, teraz ty coś opowiedz, Park. Coś przyjemnego. Zabawnego. Cokolwiek.
Waylon zastanowił się.
— Nie znam tylu ciekawych historii, co ty — przyznał. — Nie podróżowałem wiele. Szczerze mówiąc, tylko dwa razy zdarzyło mi się opuścić Stany. Przed… przed tym wszystkim prowadziłem bardzo zwyczajne, bardzo nudne życie. Nie prychaj, to prawda! Ale jeżeli nie masz nic przeciwko, mogę coś powiedzieć o swojej rodzinie.
— Śmiało. Przed starciem należy poznać przeciwnika, jak mawiał Sun Tzu.
— Co?
— Nic, żart taki. Dawaj.
Waylon odmalował mu zatem obraz swoich najbliższych. Najpierw przedstawił żonę, którą poznał na Uniwersytecie w Berkeley jako Lisę Hernandez. Przytoczył kilka anegdotek z początków ich znajomości, w tym jedną o ich pierwszej randce, podczas której kawa wylała mu się na najlepszą koszulę. Wspomniał, jak wspaniałym było odkrywanie, co ich ze sobą łączy, choćby były to głupiutkie drobiazgi – od miłości do ostrego jedzenia po nieironiczne upodobanie do muzyki country. Po wymienieniu najzabawniejszych wpadek ze ślubu przeszedł do opisywania swoich synów.
— Luke ma siedem lat, jest bystry i wyjątkowo uparty. To żywe srebro, wszędzie go pełno, wszystkiego chce spróbować. Zamierza zostać pilotem i uwielbia składać ze mną modele samolotów. Zaś Noah to spokojny, cichy pięciolatek z głową wiecznie w chmurach. Kocha książki o zwierzętach, szczególnie te bogato ilustrowane, oraz kolorowanki. Ciągle namawia nas, byśmy kupili mu psa...
Waylon co jakiś czas rzucał ukradkowe spojrzenia w stronę Upshura, chcąc wybadać, czy go nie zanudza. Dziennikarz nie okazywał jednak po sobie oznak zmęczenia tematem, wręcz przeciwnie: czasem o coś dopytywał, czasem potakiwał, w niektórych momentach potrafił się zaśmiać. Nawet jeśli nie była to najbardziej angażująca opowieść na świecie, Park zauważył, że Miles nieco się przy niej rozluźnił. Może pomagała mu oderwać myśli od niepewnej przyszłości, od Mount Massive, w końcu od czegokolwiek, co bezustannie brzęczał do niego niechciany lokator jego ciała. Waylonowi taka motywacja w zupełności wystarczała.
Akurat gdy wkręcił się w streszczanie historii życia swojego koreańskiego dziadka, na horyzoncie przed nimi zamajaczył upragniony kontur stacji benzynowej. Miles ucieszył się głośno. Pod powierzchowną ekscytacją spóźnionym śniadaniem jego twarz kryła również tajony niepokój, co nie umknęło uwadze Parka. Mimo to Waylon ugryzł się w język i powstrzymał od wyrażenia troski na głos, by bez powodu nie stresować bardziej dziennikarza. Sam dziękował w duchu, aczkolwiek z poczuciem winy, że to nie jemu przypadnie misja zdobycia paliwa oraz jedzenia. Nie czuł się jeszcze gotowy na interakcję z obcymi ludźmi.
Chociaż było już wczesne przedpołudnie, niewielka stacja świeciła pustkami; winę za to ponosiła zapewne jej lokalizacja na odludziu, daleko od miasta. Po zaparkowaniu dżipa przy dystrybutorze Miles zatankował auto benzyną. Następnie uchylił klapę bagażnika, wyciągnął coś z niego i pospiesznie nałożył sobie na głowę. Stanął przed otwartymi drzwiami samochodu w pretensjonalnej pozie wyjętej żywcem z katalogu mody.
— Jak wyglądam? — zapytał z wystudiowaną nonszalancją.
Waylon w milczeniu zlustrował wzrokiem strój dziennikarza. Do ciemnych okularów oraz prochowca, ledwo zasłaniającego zaschnięte plamy krwi na spodniach, dołączył kapelusik w kroju fedory. Jego rondo rzucało wygodny cień na posiniaczoną facjatę Upshura, pokrytą zadrapaniami różnej maści. Park prawie westchnął.
Miles nie prezentował się źle per se; ubrania pasowały do niego i siebie nawzajem, nawet jeżeli przypominał teraz detektywa rodem z filmów noir.
Tyle że…
Wyglądał tak cholernie podejrzanie.
To było aż komiczne.
Waylon powinien mu to uświadomić, jednakże jednocześnie zdawał sobie sprawę, że w tym momencie to najlepsze przebranie, na jakie mogą sobie pozwolić.
Byle do Leadville.
Uśmiechnął się bez przekonania.
— Mogło być gorzej — stwierdził wymijająco.
Upshur musiał uznać to za satysfakcjonującą odpowiedź, gdyż puścił mu oczko i zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku niskiego budynku. Ciągnący się za nim po ziemi cień wił się delikatnie. Miał intensywnie czarną, smolistą barwę. Czepiał się nóg Milesa cieniutkimi mackami, podobnymi do strużek dymu. Park zamrugał.
— Będzie dobrze — zapewnił się słabo, półgłosem.
Nie podobała mu się wizja, że właśnie wepchnął rannego w toń pełną głodnych rekinów.
***
Miles dawno nie czuł się tak bardzo nie na miejscu.
W środku było zarazem zbyt głośno i za cicho. Brzęk dzwonka witającego klientów po otwarciu drzwi dudnił mu w uszach tak, jakby znalazł się wewnątrz dzwonnicy w samo południe. Wydobywająca się skądś muzyka kojarzyła mu się z przyciszonymi, zapętlonymi szeptami. Skąd dobiegały? Zza ścian? Czy może z ich wnętrza? Nie umiał określić.
Serce boleśnie mocno kołatało mu w piersi. Miał wrażenie, że zaraz połamie mu dopiero co zrośnięte żebra. Kasjer także musiał słyszeć ten łomot, skoro łypał za nim w tak niedyskretny sposób.
Wystrój stacji był dość staroświecki, co kiedyś napełniłoby Upshura nostalgią, lecz teraz jedynie podkręcało jego niepokój. W swojej znerwicowanej wyobraźni trafił na plan horroru w stylu retro, gdzie po narastającym, dławiącym napięciu coś wyskakuje niespodziewanie zza rogu. Obejrzał się przez ramię, ale nie dostrzegł za sobą nikogo. Tylko przymocowana pod sufitem kamera śledziła go mętnym ślepiem niby dzikie zwierzę.
Półświadomie złapał z półek pierwsze produkty, które wpadły mu w ręce. Przelotnie odnotował jakieś batony, ciastka, paczkę chrupek. W przebłysku przytomności umysłu chwycił też kilka butelek wody.
Do kasy podszedł na sztywnych nogach, unikając kontaktu wzrokowego.
Ostre światło jarzeniówek paliło jego skórę. Oczy sprzedawcy zdawały się być parą reflektorów. Analizowały go, oceniały. To nic, to tylko występ. Trzeba odegrać swoją rolę. Nie pomylić kwestii.
Przekazał, ile zatankował. Podał towary do zeskanowania. Zamówił dwie kawy, jedną z mlekiem, dwa hot dogi, jeden chilli, tak, może być. Szło mu dobrze, był w tym świetny. Gdyby nie ta nagła suchość w gardle, wypadłby praktycznie bezbłędnie.
Kasjer zapakował mu do dwóch reklamówek każdy zakup za wyjątkiem gorących napoi, wetkniętych w praktyczną tekturową podstawkę. W zamian Upshur położył na blacie zwitek banknotów. W innej sytuacji przyuważyłby wyraźną ulgę na twarzy sprzedawcy, jednak w tamtej chwili obchodziło go wyłącznie laserowe spojrzenie omiatające jego zmasakrowane dłonie. Gwałtownym ruchem wetknął ręce do kieszeni. Kasjer niemal podskoczył.
Wszystko było w absolutnym porządku.
Mimo wysiłków młodego sprzedawcy kasa fiskalna nie chciała współpracować. Chłopak mocował się z nią bezradnie, by potem wybąkać coś o potrzebie zmiany rolki, koniecznej do wydruku paragonu. To zajmie dosłownie minutkę, przepraszał zakłopotany, nurkując w szufladzie pod ladą. Żaden problem, uspokoił go Miles bez najdrobniejszego zawahania.
Mógł zaczekać, nie spieszyło mu się aż tak. Zasłużył na odrobinę relaksu, przecież poradził sobie fantastycznie. Miał całą sytuację pod kontr—
Sprzedawca wynurzył się z powrotem. W lewej dłoni ściskał ciasno opakowany folią sześciopak rolek papieru kasowego. W prawej dzierżył wielkie, metalowe nożyce.
Milesowi zakręciło się w głowie. Czas zauważalnie zwolnił.
Zrobiło się niewiarygodnie gorąco. Dookoła niego duszne powietrze zgęstniało tak, że nie był w stanie nabrać oddechu. Muzyka w tle przerodziła się w nieznośny szum radiowych zakłóceń. W połączeniu z brzęczeniem stale obecnym z tyłu jego czaszki był on nie do wytrzymania.
Ściany brudne od wilgoci i krwi. Czarno-biała szachownica kafelków pod stopami. Rozpaczliwe bulgotanie pacjenta pozbawionego języka, dobiegające z korytarza za nim. Zrelaksowany głos doktora, z uśmiechem przymierzającego narzędzia tortur do jego knykci. Mdlący fetor rozkładu.
Chłód bijący od nożyc wprawiał jego palce w bezwolny skurcz. Chciał się odsunąć, ale nie mógł, nie mógł się ruszyć, był związany, przykuty do wózka, bezbronny. Krzyk zastygł mu zimną gulą w krtani.
Nagle ostrza ze znajomym chrzęstem wbiły się w przezroczystą skórę pakunku. Po niedługiej szamotaninie folia uległa im, zdobywając się przy tym na pojedynczy, cichutki jęk. Kasjer wydawał się być całkowicie pochłonięty wiwisekcją swojej ofiary.
Żarówki skrzypnęły cierpko, migając raz i drugi. Jedna wybuchła, sypiąc okruchami szkła na posadzkę.
Upshurowi pociemniało przed oczyma. Kończyny przestały się go słuchać. Uczucie wyślizgiwania się z własnego ciała było obezwładniające. Powinien mu ulec, przemknęło mu przez myśl. Tak. Przez jedno uderzenie serca naprawdę chciał się temu poddać.
Wtem kasjer uniósł na niego wzrok.
W lustrzanym odbiciu jego zaskoczonego spojrzenia Miles nie ujrzał siebie. Nie zobaczył nawet człowieka.
Przeszedł go zimny dreszcz paniki.
Kierowany czystym instynktem pochwycił swoje zakupy i z nadludzkim impetem rzucił się do wyjścia. Wykrzyknął na odchodne coś mającego brzmieć jak „resztynietrzeba”, chociaż z gardła wydobył mu się wyłącznie mechaniczny furkot. Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, zadrżały wszystkie szyby w elewacji budynku.
***
Upshur nie tyle wsiadł, co wpadł do auta.
Prawdę mówiąc, Waylon zaledwie domyślał się, że to był Miles. Istocie, z braku lepszej terminologii, bliżej było do humanoidalnej chmury dymu niż postaci dziennikarza. Niezliczona ćma nanitów rozpierzchła się wokół niej na podobieństwo roju owadów, wypełniając wnętrze dżipa połyskliwym tumanem ciemności. Przytłaczający szum Chmary praktycznie wgryzał się w komórki nerwowe Waylona. Pod powiekami zamajaczyły mu plamy pola morfogenicznego, wypalone w jego podświadomości.
Cisnąwszy zakupami w ogólnym kierunku Parka (kawy jakimś cudem się nie rozlały), Upshur odpalił auto i z rykiem silnika wyjechał na szosę. Waylon nie śmiał spytać, co mu się przytrafiło, za to w popłochu obserwował, jak wskazówka prędkościomierza przesuwa się wciąż to dalej na skali. Po przejechaniu tempem rajdowca kilku kilometrów Miles skręcił znienacka i zjechał na pobocze. Samochód zahamował tak gwałtownie, że oszołomiony Waylon nie mógł zrozumieć, czemu nie wystrzeliły poduszki powietrzne.
Po ich prawej i lewej ciągnęła się żółto-zielona połać prerii. Droga, na której minęły ich podczas całej podróży pojedyncze pojazdy, sprawiała wrażenie opustoszałej.
Zatykając uszy przed natrętnym brzęczeniem, Waylon przyjrzał się niepewnie sylwetce na fotelu obok. Ku jego uldze, obłok wirujących nanorobotów zaczął konsolidować się w bardziej ludzki kształt. Chmara wibrowała, wrzała, pulsowała, chaotycznie, gorączkowo, nerwowo, aż wreszcie ustępująca masa czerni odsłoniła profil wymęczonego Milesa.
Jego zarysy pozostawały niewyraźne, przywodząc Parkowi na myśl szwankujący hologram. Siedział pochylony, z głową opartą na kierownicy. Fedora zsunęła mu się na kolana, zaś okulary widocznie zapodział w trakcie ucieczki ze stacji. Trząsł się jak ktoś wyciągnięty z lodowatej wody; oddech miał przyśpieszony i płytki. Mechaniczny poszum wydobywający się spomiędzy jego warg z wolna przybrał formę rozpoznawalnych wyrazów, jednakże nie składały się one w zdania. Tworzyły ciągły strumień bezsensownego bełkotu.
Zdobywszy się na odwagę, Waylon zapytał ostrożnie:
— Co się stało?
Upshur wymamrotał niezrozumiałą odpowiedź, nie odwracając się w jego stronę, po czym zaśmiał się chrapliwie. Było coś przeraźliwego, a zarazem głęboko rozpaczliwego w tym śmiechu, co ścisnęło Parka za serce. Nim zdążył się zorientować, co robi, wyciągnął rękę i delikatnie położył ją na ramieniu dziennikarza. Towarzyszące dotknięciu elektrostatyczne mrowienie skojarzyło mu się z przejeżdżaniem w dzieciństwie palcami po ekranie włączonego telewizora. Miles wzdrygnął się, lecz nie odtrącił gestu. Ostatki rozproszonych nanitów zaszeleściły niczym suche liście przygniatane butem.
— Straciłem kontrolę — wyrzucił z siebie Upshur, gdy Waylon zamierzał już powtórzyć pytanie.
— O-och. Czy coś się… komuś stało?
— Nie.
— T-to chyba dobrze, prawda? Znaczy, niedobrze, że straciłeś kontrolę, nie to miałem na myśli, ale…
— Gówno a nie dobrze, Park!
Miles wyszarpnął się z jego uchwytu, zwracając do niego twarz poprzecinaną pajęczynką szarych żył. Z nosa i kącika ust sączyła mu się gęsta, smolista maź. W oczach o czarnych tęczówkach, takich, jakie miał przy ich pierwszym spotkaniu, błysnęła iskra szaleństwa. Do głosu Upshura wkradła się histeryczna nuta.
— Prawie dałem się przejąć! Walriderowi! W miejscu kurwa publicznym!
Złapał się za głowę. Wyrwał się z niego krótki, mimowolny śmiech. Jego spojrzenie utkwiło gdzieś nad ramieniem Parka.
— Przecież mogłem go zabić. Sekunda nieuwagi i mógłbym go zabić. Było tak cholernie blisko. Gdyby był tam ktoś jeszcze, to skończyłoby się masakrą. Wszystkich bym zamordował. O Boże, o Boże, o kurwa, to się prawie stało. Prawie kogoś przypadkiem zabiłem.
— Spokojnie! — przestraszył się Waylon. — Po kolei! Jak do tego doszło?
— Nie jest istotne, jak do tego doszło, ale że to się w ogóle zdarzyło! — Miles chwycił swój strącony kapelusz i zmiął go w pięści. — Czy to ważne, jaki impuls uruchomił jebaną maszynę zagłady w moim mózgu?! Nikt mnie nie zaatakował. Nie było zagrożenia. Coś zobaczyłem, trochę się obsrałem i przy okazji niemal zabiłem człowieka. Bez najmniejszego powodu. To się liczy, Park!
— Co zobaczyłeś?
— Nieważne! — zdenerwował się Upshur. Czubki uszu poczerwieniały mu od wstydu, który nieudolnie próbował ukryć. — Czego ty nie rozumiesz?! Nieomal rozszarpałem na strzępy Bogu ducha winnego kasjera przez jakąś urojoną pierdołę!
— Ale ostatecznie nic się nie stało, prawda? Opanowałeś się, zanim do czegokolwiek doszło. To dobrze, prawda? Liczy się to, że to przezwyciężyłeś!
Waylon pozwolił sobie nawet na cień optymistycznego uśmiechu. Miles łypnął na niego spode łba, a potem odwrócił wzrok.
— To nie ma znaczenia — oznajmił ponuro, z dziwną boleścią. — Nie traktuj tego jak jakiegoś zwycięstwa. Ja przegrałem, Park. Na całej linii. Ubzdurałem sobie, że jeżeli wezmę się w garść i mocno postaram, to poradzę sobie z Walriderem, ale to była kompletna pomyłka. To nie ja go kontroluję, to ja jestem jego zabawką. Ożywionym trupem, którego ciąga ze sobą dla własnej zasranej wygody. Myślałem, że dam sobie z tym wszystkim radę, jak zawsze, a to już na samym starcie mnie przerasta, ja już mam tego dość, ja…
Upshur otarł twarz kilkoma zamaszystymi ruchami, topiąc drgające na skraju płaczu słowa pod rękawem płaszcza. Waylona dobiegło jedynie stłumione pociągnięcie nosem. Park nie był pewien, czy puste słowa pociechy cokolwiek w tym momencie pomogą, więc w zamian zajął się zakupami, by dać dziennikarzowi chociaż odrobinę prywatności.
Po chwili grzebania w torbie wydobył z niej butelkę wody. Łapczywie wychylił prawie całą naraz. W jego wyschniętych ustach smakowała przyjemnie słodko.
Wzdrygnął się na odgłos uruchamianego silnika. Drobiny piasku i żwiru zachrzęściły pod kołami opuszczającego pobocze samochodu. Podczas gdy auto z głośnym pomrukiem wróciło na szosę, sam Upshur sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej paczkę papierosów. Siłując się niecierpliwie z zapalniczką, wycedził przez zęby do niesprecyzowanego rozmówcy:
— Jeśli tego też mi zgasisz, to przysięgam, że rozpieprzę dżipa o pierwsze napotkane drzewo. Nie jestem w nastroju do żartów.
Przebijające się przez warkot silnika echo gniewnego furkotu roju bynajmniej nie zniechęciło Milesa od ostentacyjnego zaciągnięcia się tytoniowym dymem. Namacalnie wzburzony Walrider zatrzeszczał nisko, ale mu w tym nie przeszkodził. Waylon powstrzymał się od komentarza i zamiast tego zainteresował się dwoma nieco już ostygłymi hot dogami.
— Twój jest ten chilli — odezwał się Miles niepytany, zaskakująco opanowanym głosem. Nie było w nim nawet śladu po zdławionych ukradkiem łzach. — Chyba takie lubisz, jeśli nie blefowałeś z tym ostrym żarciem. Kawę wziąłem dla ciebie białą. Wyglądasz mi na kogoś, kto nalewa sobie nieprzyzwoicie dużo mleka. O, i przesładza. Cukru akurat nie złapałem, musisz wytrzymać.
— Z tym mlekiem to trafiłeś w sedno. Moje gratulacje — uśmiechnął się Waylon, delektując się aromatem gorącego napoju. Papierowy kubeczek ogrzewał mu rozkosznie dłonie.
— Cóż poradzę, jestem nadzwyczajnym znawcą ludzkiej natury. Freud się nie umywa.
Mimo że Upshur silił się na lekki ton, nie widać było po nim rozluźnienia. Wyraz twarzy miał chmurny, wzrok wbity przed siebie. Jego lewa ręka ściskała sztywno kierownicę, a druga kursowała miarowym, wyćwiczonym odruchem nałogowego palacza w kierunku ust. Chmara brzęczała wciąż coś do niego namolnie, jednakże nawet jej nie odburknął.
Niedopowiedziane szczegóły, niezadane pytania, wreszcie nieprzetrawione emocje uczyniły atmosferę panującą w aucie niezręcznie napiętą. Waylon nie wiedział, jak sobie z tym poradzić, zatem skoncentrował się na zaspokajaniu głodu stacyjnymi przysmakami. Również Miles, wyrzuciwszy dopalonego peta przez okno, sięgnął po swoją kawę oraz hot doga. W trakcie jedzenia obaj wydawali z siebie co jakiś czas zadowolone mruknięcia, jakby posilali się obiadem w pięciogwiazdkowym hotelu, a nie snickersami i czipsami zapijanymi wodą.
Dopiero gdy pochłonęli ponad połowę swoich zapasów, Upshur odważył się przerwać milczenie.
— Nie mogę zostać z tobą w Leadville, Park.
Waylon nie wierzył własnym uszom. Zetknął się pełnym niedowierzania spojrzeniem z dziennikarzem. Jego szare na powrót oczy wyrażały całkowitą powagę.
— Co?
— Nie mogę zostać…
— Słyszę! — przerwał mu Waylon. — Ale nie rozumiem. Ty mówisz serio? Co cię opętało?
Miles westchnął na to ciężko, z frustracją.
— Jesteś bystry, Park. Domyśl się.
— Chodzi o Walridera?
— Nie, o tę inną broń masowego rażenia, która też na mnie pasożytuje — prychnął Upshur ironicznie.
— Nie ma potrzeby być złośliwym — zganił go Waylon. — No więc, skąd ta nagła zmiana zdania? Wcześniej nie miałeś nic przeciwko zatrzymaniu się u mnie na jakiś czas.
— Czy ty pytasz na poważnie?! — zirytował się Miles, mierząc go wzrokiem. — Dziwię się, że ty nie masz nic przeciwko! Przecież ustaliliśmy to zanim wyszło na jaw, że jestem cholernym zombie z mechanicznym demonem w zestawie! Co tak trudno zrozumieć?!
Upshur przeczesał włosy palcami, kręcąc głową.
— Ty masz rodzinę, Park — podjął zgaszonym głosem. — A ja jestem chodzącą, tykającą bombą. Murkoff prędzej czy później puści za wami swoje psy gończe, nie potrzebujecie kolejnego zagrożenia życia na głowie. I nim powiesz, że to Walrider może was chronić — dorzucił z naciskiem, widząc otwierające się usta Waylona — to na tę chwilę niemożliwe. Ledwo nad nim panuję. Na stacji o włos uniknąłem tragedii; kto może zapewnić, że podobna jazda nie zdarzy się przy twoich bliskich? Wystarczy impuls, chwila nieuwagi. To zbyt ryzykowne.
Wyrzuciwszy to z siebie na jednym oddechu, Miles dodał spokojniej:
— Podwiozę cię pod dom i zniknę na jakiś czas. Pozostaniemy w kontakcie. Ja zajmę się swoimi nagraniami i spróbuję jakoś ogarnąć Chmarę. Może znajdę coś przydatnego w tych wszystkich papierach. Ty natomiast…
— Nie zgadzam się — oświadczył Waylon kategorycznym tonem.
Zbiło to Upshura z tropu.
— Ale że na co?
— Na twój głupi plan — wyjaśnił Park, dobitnie podkreślając „głupi”, jak gdyby była to wulgarna obelga. — Rozdzielanie się to najgorszy możliwy pomysł. Musimy trzymać się razem, inaczej…
— Ty nie rozumiesz…
— To ty nie rozumiesz! — wściekł się Waylon, co zaskoczyło ich obydwu. — Tak sarkałeś na bycie apostołem, a robisz z siebie męczennika! Wielki Pan Samotnik, Niebezpieczny Potwór, który musi trzymać się z daleka, by nie skrzywdzić tych, na których mu zależy! Jeszcze czego!
Upshur zmarszczył brwi. Intensywny szum przeplatany krótkimi trzaskami zjeżył włosy na ciele Parka. Ten tylko wypuścił z siebie powietrze, próbując powściągnąć gniew.
— Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, nie jestem ślepy — zapewnił. — Ale sto razy bardziej wolę mieć ciebie w pobliżu, niż martwić się każdego dnia, czy czegoś komuś nie zrobiłeś, czy czegoś sobie nie zrobiłeś, czy cię nie zlikwidowano, czy wszystko w porządku… Zresztą nie mam pojęcia, jak wyobrażasz sobie opracowywanie naszych dowodów na odległość. Telefon można łatwo podsłuchać. Równie prosto da się przejąć maile, o czym przekonałem się na własnej skórze.
Waylon uśmiechnął się bezwiednie, choć jego słowa zabarwione były goryczą. Spojrzał na dziennikarza, wyczekując jego reakcji. Twarz tamtego wygięta była w ponury grymas.
— A gdybym ci powiedział — przemówił Miles powoli, z namysłem — Że w razie mojej śmierci Walrider planuje zrobić z ciebie swój nowy nośnik, też będziesz taki chętny, by przyjąć mnie pod swój dach?
Chmara zabuczała podobnie do starej mikrofalówki; trudno było stwierdzić, czy przeczy słowom Upshura, czy protestuje przeciw zdradzaniu jej planów. Sam Miles wydął wargi i spojrzał wyzywająco, jakby chciał go sprowokować, jakby liczył na to, że Park się przestraszy i w końcu odpuści.
Jednak Waylon skwitował jego przestrogę wzruszeniem ramion.
— Patrząc na to, że Walrider potrafi zrastać kości i goić rany postrzałowe, to chyba mało prawdopodobny scenariusz — zauważył.
— Ale możliwy! A co, jeśli nagle kopnę w kalendarz, bo mi organizm wysiądzie, bo mnie piorun trzaśnie, nie wiem, bo spłonę we śnie czy coś? Takie rzeczy się zdarzają! I co wtedy? Jesteś gotowy na zostanie cudzą kukiełką, z której ciągle coś cieknie i która jest w stanie bezproblemowo pozbyć się pułku wojska? Jesteś gotowy na porzucenie swojej rodziny, Park? Swojego człowieczeństwa?
Waylon gotowy był westchnąć głęboko na połowę tych wydumanych argumentów, lecz słysząc niemal błagalną nutę w desperackim wywodzie Milesa postanowił nie znęcać się nad nim niepotrzebnie. Przemknął wzrokiem po jego spiętej sylwetce, poobijanej twarzy, zawziętej minie. Okaleczonych dłoniach uczepionych kierownicy jak koła ratunkowego.
Obaj dość się dziś nacierpieliśmy.
— Ty się po prostu boisz, że kogoś przypadkiem skrzywdzisz — zaczął Park łagodnie — dlatego próbujesz mnie przestraszyć, bym to ja trzymał cię na dystans. Ale to nie zadziała, Miles.
Rozłożył dłonie, po czym wyznał z rozbrajającą szczerością:
— Nie jestem w stanie bać się kogoś, kto już dwa razy ocalił mi życie.
Upshur aż drgnął. Otaksował go tak zdumionym spojrzeniem, jakby pierwszy raz widział go na oczy.
— O czym ty pieprzysz? — wymsknęło mu się.
— Po raz pierwszy jeszcze w szpitalu. Gdy wychodziłem, zaatakował mnie Jeremy Blaire, mój były szef. Gdyby nie ty, zadźgałby mnie na miejscu. Ale przyszedłeś i Walrider go zabił. Rozszarpał na kawałki.
— Więc to nie byłem ja — przyczepił się Upshur. — Nie mam z tym nic wspólnego.
— Tak? To dlaczego Chmara nie pozbyła się również mnie, tylko dała mi uciec? Dlaczego już na zewnątrz rozwaliła bramę zakładu, żeby dżip miał jak wyjechać?
— Ponieważ Walrider nie mordował pacjentów...
— Obaj dobrze wiemy, że to nieprawda — uciął go Park.
Miles parokrotnie otworzył i zamknął usta, niby wyrzucona na brzeg ryba, lecz najwidoczniej nie przyszła mu na myśl żadna odpowiednia riposta. Naburmuszył się. Tymczasem w warkot silnika wplótł się furkoczący monolog roju. Upshur wsłuchał się w niego, by potem skrzywić się nieznacznie.
— Bo byliśmy podobni — burknął niegłośno, celowo unikając kontaktu wzrokowego.
— Słucham? — nie dosłyszał Waylon.
Miles sapnął rozdrażniony.
— Walrider ocalił ci dupę, bo byliśmy podobni! — powtórzył z irytacją, wyraźnie zażenowany. — Mały, spłoszony, poharatany człowieczek z kamerą w ręce. Najwidoczniej to jego typ. Pewnie obwody mu się grzeją na widok potencjalnych nośników.
Chmara syknęła ostro jak najprawdziwsza maszyna parowa.
— Nie musisz mi dziękować — rzucił Upshur do obydwu rozmówców.
— Tak. Cóż. No, to był pierwszy raz — pozbierał się Waylon po chwili. — Natomiast drugi wydarzył się na parkingu w lesie. Uleczyłeś mnie ze wszystkich najpoważniejszych obrażeń. Przecież moja noga była nie do odratowania, a nawet jeśli, to musiałbym spędzić miesiące, jak nie lata na rehabilitacji. To dzięki tobie nie wykrwawię się tuż po wejściu do domu.
— Nie chcę cię rozczarować, compadre — odezwał się Miles przekornie — ale to znowu nie ja. W doktora Hause’a pobawił się twój nanorobotyczny wielbiciel.
— A w kim on siedzi, mądralo?
— To tak nie…
— Miles — westchnął Waylon, zmęczony przepychankami słownymi. — Możesz utrzymywać, że to dzieło Walridera, obie te sytuacje, jednak w takim wypadku dlaczego tak straszliwie wzbraniasz się przed zostaniem w Leadville? Chmara wymknęła się spod twojej kontroli dwukrotnie i nie tylko nikogo nie skrzywdziła, lecz także ocaliła nam obu skórę. Cóż — zakłopotał się na myśl o Blairze oraz najemnikach Murkoff — nie skrzywdziła nikogo bez powodu, tak to zostawmy.
— Trzykrotnie — poprawił go Upshur głucho. — Straciłem kontrolę już trzy razy. I za tym ostatnim nieomal zabiłem niewinnego człowieka.
— A skąd ta pewność? — wyrwało się Parkowi pytanie, które zastanawiało go od ucieczki ze stacji. — Mówiłeś, że coś cię przestraszyło, prawda? Może to właśnie ze strachu na moment straciłeś nad nim panowanie? To nie musiały być koniecznie mordercze zamiary. A jeśli to zwykła, choć przesadzona, reakcja obronna na stres? Możliwe, że chciał cię odciąć od szkodliwych bodźców, tyle że, yyy, w trochę niewłaściwy sposób.
Miles nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Waylon zdążył już założyć, że dziennikarz nie ma ochoty o tym rozmawiać, albo się obraził, albo go najzwyczajniej w świecie ignoruje, gdy dobiegł go przyciszony, znużony głos Upshura:
— Czy to ma jakieś znaczenie?
Park zajął się zbieraniem pustych opakowań po wafelkach i chrupkach do reklamówki.
— Moim zdaniem ma — stwierdził, nie podnosząc głowy. — Walrider jest przerażająco, niewyobrażalnie potężny, ale nie musi służyć wyłącznie jako broń. W rękach osoby odpowiedzialnej, o mocnym kręgosłupie moralnym, być może jest w stanie dokonać prawdziwych cudów. A już na pewno obronić nas przed Murkoff.
— Marzenie ściętej głowy — mruknął jedynie Upshur.
Rój odezwał się statycznym poszumem, przykuwając uwagę Waylona.
— Co on powiedział? — zainteresował się.
Miles prychnął, przewracając oczami.
— Że nie muszę się martwić o monitoring na stacji, bo zakłócił obraz polem elektromagnetycznym czy cholera wie czym. Przysięgam, wyczucie czasu to on ma zerowe.
Następnie Upshur zawołał nieco donośniej, pokazowo kierując wzrok ku niebu:
— I po co mi teraz o tym mówisz? Rozmawialiśmy na inny temat. Chciałeś się pochwalić? Mam ci za to podziękować? Poklepać po głowie?
Żywiołowe brzęczenie zaatakowało zmysły Parka, wywołując migrenę i znajome już powidoki pola morfogenicznego. Milesowi zaś pociekła z nosa krew.
— I dyskutuj tu z takim — wymamrotał Upshur, rujnując przy okazji rękaw prochowca, wykorzystany jako zastępstwo chusteczki. — Przynajmniej tym razem nie jest czarna. Progres, panowie.
Waylon jęknął, pocierając się po czole.
— Nie mam nic do waszych małżeńskich kłótni, jednakże doceniłbym, gdybyś nie wyzłośliwiał się na kimś, kto nie tak dawno temu był uznawany za bóstwo.
— Przez grupkę pomylonych popierdoleńców, tak tylko przypomnę.
Park pokręcił głową z dezaprobatą, chociaż kąciki ust mimowolnie wyginały mu się do góry. Ucieszył się, zaobserwowawszy podobnie dyskretny uśmiech u Milesa.
Zanim miał szansę się upewnić, czy dziennikarz wciąż obstaje przeciw zatrzymaniu się u jego rodziny, Upshur podniósł prawą dłoń i wskazał mu środkowym palcem na coś przed sobą. Podążające za nim spojrzenie Waylona zatrzymało się na znaku drogowym z nazwą miejscowości. Serce Parka zalała gorąca fala ulgi. Wymknęło się mu ciche westchnienie.
— Leadville — potwierdził Miles. — Jesteśmy na miejscu.
***
Korzystając z wolnej soboty, Lisa Park zajęła się pielęgnowaniem przydomowego kwietnika.
Prace ogrodowe działały na nią uspokajająco, a ostatnimi czasy naprawdę potrzebowała relaksu. Piętrzące się problemy odbierały jej sen oraz rozpraszały ją podczas długich szpitalnych zmian. Miewała wrażenie, że lada moment niebo runie jej na głowę i będzie zmuszona dźwigać je na własnych barkach, jak mityczny Atlas, wraz z resztą ciążących na niej zmartwień.
Wyrwała z ziemi garść chwastów i wrzuciła je do wiadra.
Najpierw kłopoty finansowe, potem ta podejrzanie korzystna oferta pracy Waylona, przeprowadzka, później brak kontaktu z mężem, następnie informacja, że Waylon nagle podupadł na zdrowiu psychicznym i został umieszczony w Mount Massive jako pacjent!—
Złapała za spory skrzyp i mocno go pociągnęła. Ani drgnął.
Oczywiście z Murkoff zero kontaktu. W końcu pojawił się ten dupek w garniaku, Jeremy Blaire, który miał czelność grozić jej ewentualnymi kosztami opieki medycznej oraz procesu sądowego, jeżeli będzie dalej próbowała drążyć sprawę – jak ten buc w ogóle śmiał, jakiś menedżerek od siedmiu boleści będzie szantażował ją w jej własnym domu! Niech się cieszy, że wyrzucając go za drzwi nie przywaliła mu jeszcze między te świńskie oczka!—
Szarpnęła za skrzyp z dziką furią. Jego korzenie wreszcie uległy i Lisa poleciała do tyłu ze ściskanym w pięści zielskiem, lądując na pośladkach. Sapnęła z rozgoryczeniem. Z jakiegoś powodu zaszkliły jej się oczy.
Nie, nie może płakać i załamywać rąk. Musi być silna dla Luke’a i Noah. Dla Waylona. Musi walczyć, zwłaszcza gdy wydaje się to beznadziejne. Kto inny, jeśli nie ona?
Podniosła się na nogi i otrzepała umorusane ogrodniczki. Omiotła wzrokiem klomb, schludnie wyplewiony podczas jej godzinnych zmagań z chwastami. Rozpogodziła się nieco na widok kolorowego kwiecia. Chłopców średnio interesowały rośliny ozdobne, a Waylon, mimo szczerych intencji, nie był w stanie nawet odróżnić magnolii od hortensji, jednak Lisie to nie przeszkadzało. Ważne, że to jej się podobały.
Niespiesznym krokiem ruszyła w kierunku szopy za domem. Kiedy czyściła narzędzia z ziemi, by odłożyć je na odpowiednie półki, do jej uszu dobiegł warkot silnika. Jakieś auto zatrzymało się na ich podjeździe. Zamarła. Nie była to pora na listonosza albo kuriera, nie spodziewała się też gości. Czyżby Murkoff?
Na wszelki wypadek uzbroiła się w haczkę.
Wychyliwszy się za róg budynku, dostrzegła zaparkowanego niedaleko od wejścia czerwonego dżipa. Przez uchylone okno od strony kierowcy słychać było urywki żywej wymiany zdań zachodzącej w samochodzie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, który nakazywał jej zbliżyć się stanowczym krokiem i zażądać wyjaśnień, zaczęła podkradać się do tajemniczego pojazdu.
W środku siedziało dwóch sprzeczających się mężczyzn.
— Przecież mówiłem, że to zły pomysł!
— Twój własny nie jest wcale lepszy!
— Tak będzie bezpieczniej! Dla wszystkich!
— Czy ty nie zrozumiałeś nic z tego, co ci wcześniej tłumaczyłem?
— To była tylko taka gadka-szmatka, żebym poczuł się lepiej.
— Czyżby?!
— Słuchaj, Park, to dla waszego…
Motyka wyślizgnęła się Lisie z dłoni. Spadając, szczęknęła głośno o betonowe płyty podjazdu. Spłoszony kierowca obejrzał się w jej stronę. Za jego ramieniem dostrzegła znajomą postać.
— Waylon? — Głos jej się załamał.
— Lisa!
Nim zdążyła się ruszyć, jej mąż wypadł z dżipa i rzucił jej się w ramiona. Prezentował się tragicznie – był cały brudny, okrwawiony, posiniaczony, do tego ubrany w porozdzierany strój pacjenta (i w japonki, o dziwo) – ale żywy, w jednym kawałku. Najbardziej zastanawiający w tym kontekście był plasterek z Zygzakiem McQueen, zdobiący grzbiet jego nosa.
— O Boże, Lisa, to było takie straszne, tak się bałem, myślałem, że ciebie już nigdy nie zobaczę... — wychlipał Waylon w jej szyję.
— Już dobrze skarbie, już dobrze, jesteś w domu, zaraz mi wszystko opowiesz, spokojnie, głębokie oddechy…
Przytłoczona szczęściem i troską zarazem, pogłaskała roztrzęsionego męża po plecach. Wtem jej spojrzenie spoczęło na drugim mężczyźnie, który siedząc za kierownicą akurat próbował dyskretnie włączyć silnik. Zmarszczyła brwi.
— A ten to kto? — zapytała dość podejrzliwie.
Waylon raptem odkleił się od niej, jak gdyby coś sobie przypomniał. Z energią, której się po nim nie spodziewała w tym stanie, otworzył drzwi dżipa i praktycznie wywlókł swojego towarzysza podróży z pojazdu. Tamten zaprotestował bez przekonania.
— To Miles Upshur, kochanie — przedstawił go Waylon. — Dziennikarz śledczy.
Lisa mogłaby zgadnąć jego profesję już po samym ubiorze, lecz nie podzieliła się tym na głos. Powiedziała za to:
— Wygląda, jakby go napadli, obtoczyli w szambie i rozjechali, a potem zdrapali z asfaltu. Dziwne, że jeszcze stoi.
— Pani Park, jak mniemam? — zwrócił się do niej Upshur, nadrabiając zakłopotanie trochę bezczelnym uśmiechem.
— Możesz mi mówić Lisa.
— Bardzo mi miło, dużo o tobie słyszałem, tyle że ja się właśnie miałem zbierać…
Miles postawił krok w stronę auta, jednak Waylon chwycił go za ramię.
— Zawdzięczam temu człowiekowi życie — oświadczył z absolutną pewnością, której nie powstydziłby się świadek zeznający pod przysięgą.
Upshur przewrócił na to teatralnie oczami. Lisa skrzyżowała ręce na piersi.
— Pan dziennikarz chyba nie wyobraża sobie, że puszczę go bez słowa wyjaśnienia, co? Nie wspominając już o tym, że aktualnie mógłby się podawać za co najmniej trzech różnych jeźdźców Apokalipsy. Waylon, skarbie — zagruchała do męża, ściskając mu dłoń — pokaż panu łazienkę na piętrze. A ja zaparzę nam kawy.
— Słyszałeś Lisę. Idziemy. — Waylon szturchnął Upshura łokciem, szczerząc się z zadowoleniem.
Gdzieś niedaleko zatrzeszczało stare radio, wywołując gęsią skórkę na przedramionach Lisy.
— Przynajmniej się ze sobą dogadają — mruknął Miles do nikogo konkretnie.
Mężczyźni cofnęli się jeszcze do dżipa po stertę dokumentów i dwie obtłuczone kamery, pospieszani przez Lisę jak guzdrzące się dzieci. Dopiero gdy przeszli przez próg i ujrzała chłopców w objęciach rozanielonego Waylona, pozwoliła sobie odetchnąć z ulgą.
Nawet jeśli problemów miało być teraz więcej niż kiedykolwiek przedtem, przynajmniej znowu byli razem. Dla Lisy tylko to się liczyło.
Notes:
Jeśli zbierze się tu 50 kudos, to wleci one-shot z shipem Lisa/Waylon/Miles.
Potraktujcie to jako zachętę albo ostrzeżenie 👀
50kolorowyKameleon on Chapter 1 Sun 13 Mar 2022 03:14PM UTC
Comment Actions
LordGroban on Chapter 1 Sun 13 Mar 2022 11:54PM UTC
Last Edited Sun 13 Mar 2022 11:55PM UTC
Comment Actions
50kolorowyKameleon on Chapter 1 Sun 13 Mar 2022 11:58PM UTC
Comment Actions
AssBlast3000 on Chapter 2 Tue 15 Mar 2022 08:13PM UTC
Comment Actions
LordGroban on Chapter 2 Tue 15 Mar 2022 09:20PM UTC
Comment Actions