Actions

Work Header

Jak zaprogramować serce i nie stracić przy tym rozumu

Summary:

Czytelniczka pewnego ranka trafia na grupę podejrzanych typów. Jeden z nich od tego czasu okazuje jej niezdrowe zainteresowanie...

Kto żywi nieuzasadnione uczucie do Agenta Smitha, winien znaleźć przyjemność w czytaniu tego fika ;) Jeszcze nie wiem, jak to się rozwinie. Chciałabym w pewnym momencie połączyć to z akcją filmów, ale znając mnie, pewnie skończy się na dwóch-trzech rozdziałach. Nie mniej, życzę przyjemnej lektury

Edit: okej, połączone z akcją filmów ;)

Notes:

(T/N) - Twoje nazwisko

Chapter Text

Trudno powiedzieć, jak do doszło do tego wszystkiego. Sytuacja stopniowo stała się intensywna i dziwna. Możesz za to dokładnie opowiedzieć, jak się zaczęło.

            Był mokry i ponury styczniowy ranek. Przyszła odwilż, w dodatku padało, wobec czego brnęłaś przez kałuże przemaczając buty w drodze na przystanek autobusowy z którego zawsze jeździłaś do pracy.

            Na miejscu jednak, zamiast pustej, jak zwykle o tej wczesnej porze wiaty przystankowej, zastałaś trzech mężczyzn. Stali tam, mimo chłodu w samych garniturach, każdy z nich w uchu miał słuchawkę a na nosie okulary przeciwsłoneczne.

            Jak tajniacy, pomyślałaś. Cała trójka wyglądała dość ponuro. Stali bez ruchu, jak roboty.

            Wiata była dość mała i ciasna, a oni zajmowali całą przestrzeń, wobec tego zwróciłaś się do tego najbliżej, który stał tyłem.

            — Przepraszam...

            Mężczyzna spojrzał na ciebie przez ramię, wyraźnie zaskoczony, że ktoś go zaczepia.

            — Mógłby się pan przesunąć?

            Powoli, zrobił ci miejsce, przesuwając bliżej do swych kolegów, którzy pilnie śledzili cię wzrokiem, gdy wciskałaś się w wolną przestrzeń pod dachem.

            — Dziękuję. — Uśmiechnęłaś się.

            — Ależ proszę, — odparł, wpatrując się w ciebie bezwstydnie. Przynajmniej tak ci się zdawało, bo przez te okulary nie mogłaś być pewna. Całkiem niezręczna sytuacja. Zapragnęłaś, żeby autobus już przyjechał i uwolnił cię od tego spojrzenia. Jego towarzysze już dawno stracili zainteresowanie tobą, ale on nie. Wciąż się gapił. Kusiło cię, żeby pokazać mu język, ale się powstrzymałaś i zerknęłaś nerwowo na zegarek.

            — Nie sądzę by dobrze było dziś czekać na tym przystanku, — odezwał się nagle twój obserwator. Jego towarzysze jak na komendę obrócili głowy, by na niego spojrzeć.

            — Dlaczego?

            — Powiedzmy, że mam takie przeczucie, panno (T/N).

            Zdębiałaś. — Hej! Skąd pan wie, jak się nazywam?!

            — Można powiedzieć, że ma to pani wypisane na twarzy. — Uśmiechnął się szeroko.

            Zdenerwowałaś się, serce zdecydowanie przyśpieszyło, a na twarz zapewne wstąpił ci ten głupi rumieniec, ale uznałaś, że trzeba zachować zimną krew. — Czy pan próbuje mnie zastraszyć, panie...?

            — Smith. Agent Smith. I nie, nie chcę pani zastraszyć, a ostrzec. Radziłbym opuścić ten przystanek i jak najszybciej iść na inny, panno (T/N)

            Zaplotłaś ręce na piersi i mruknęłaś buntowniczo — Ani mi się śni.

            — Jestem zmuszony nalegać.

            — A jeśli będę upierać się by zostać?

            — Nie radzę. — Pozostał spokojny, jednak jego towarzysze jakby nagle jeszcze bardziej zesztywnieli. Ich pięści zacisnęły się, a brwi ponad oprawkami okularów zmarszczyły gniewnie.

            Kiwnęłaś głową spoglądając na Smitha. Okej, był poniedziałek rano i nie chciałaś robić sobie kłopotów na początku tygodnia. Potulnie minęłaś agentów i ruszyłaś na następny przystanek.

            Odeszłaś kawałek, ale nie mogłaś oprzeć się pokusie spojrzenia za siebie. Nic się nie zmieniło, agenci nadal stali w tych samych pozach w jakich ich tam zastałam. Poza jednym. Smith uporczywie patrzył w ślad za tobą.

***

            Tego dnia w pracy, około południa koleżanki powiadomiły cię o strasznym wypadku niedaleko twojego domu. Autobus wjechał w przystanek. Zginęło kilka osób.

            Byłaś w szoku. Zaraz odnalazłaś informacje w Internecie i okazało się, że sytuacja miała miejsce na twoim przystanku, jakieś pięć minut po tym, jak stamtąd odeszłaś, przepędzona przez tajniaków.

            Czy coś im się stało? Czy może mieli jakiś związek z tym zdarzeniem? Czy dlatego Smith kazał ci odejść? Może był aniołem, twoim aniołem stróżem... 

            Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo się wtedy pomyliłaś.

***

            Wychodząc z pracy wciąż byłaś roztargniona i zamyślona. Prawie wpadłabyś pod samochód, przechodząc na drugą stronę ulicy. Prawie, bo ktoś w porę wciągnął cię z powrotem na chodnik. Samochód przejechał dosłownie tuż przed twoim nosem, trąbiąc wściekle.

            Odwróciłaś się zmieszana i przestraszona do dwojego wybawcy i ku swemu zdumieniu zobaczyłam agenta Smitha. W tej chwili na poważnie rozważyłaś jakie są szanse, że to twój anioł stróż. No i jakaś część ciebie poczuła ulgę, że nic mu nie jest. Tak, wiedziałaś, że to głupie, bo nawet człowieka nie znałaś, ale tak było i już.

            — Ostrożnie, panno (T/N), — powiedział swym głębokim głosem. — Chyba nie chce pani zrobić sobie krzywdy.

            — C-co pan tu robi? — wydukałaś jedynie.

            — To samo co pani, próbuję przejść na drugą stronę ulicy.

            — Ale... to chyba nie przypadek, że znowu się spotykamy...?

            — Oczywiście, że przypadek. Proszę sobie nie wyobrażać zbyt wiele.

            Mimowolnie się zaśmiałaś. — Niech pan będzie o to spokojny, agencie Smith. Ale skoro już się spotkaliśmy, raczy mi pan wyjawić, czy miał pan związek z porannym wypadkiem? Doszły mnie słuchy, że chwilę po naszym pierwszym spotkaniu w przystanek, na którym pana zostawiłam uderzył autobus.

            Smith nawet nie drgnął, w żaden sposób nie okazał zdenerwowania. Patrzył tylko na ciebie długo i uporczywie, jakbyś była jakimś nierozwiązywalnym równaniem matematycznym.         

            — Mam dla pani radę, panno (T/N), — odezwał się wreszcie. — Niech pani nie zadaje zbyt wielu pytań, będzie pani szczęśliwsza.

            Znowu zachichotałaś. — Jest pan szalenie zabawny. — Pokręciłam głową i pomachawszy mu na pożegnanie, ruszyłaś do autobusu. Zrozumiałaś, że nic ci nie powie. Zresztą miał rację. Lepiej nie wiedzieć pewnych rzeczy.

            Podbiegłaś do autobusu, który już podjechał na przystanek i wskoczywszy do środka wpadłaś prosto na Smitha.

            Ze zdziwienia aż otworzyłaś usta. Przecież zostawiłaś go za sobą, po drugiej stronie ulicy. Przynajmniej tak sądziłaś. Zdezorientowana spojrzałaś przez szybę w zamykających się drzwiach autobusu, ale w miejscu, w którym rozstałaś się ze Smithem stał jedynie jakiś młodzieniec.

            — Znowu przypadek, czyż nie, panno (T/N)? — wyraźnie bawiło go twoje zaskoczenie i niepewność.

            Zignorowałaś go i poszłaś zająć wolne miejsce na końcu autobusu. Smith usiadł obok. — Sądziłem, że pragnie pani wyjaśnień.

            — Sądziłam, że uważa pan wyjaśnienia za niebezpieczne dla spokoju ducha. — Wzruszyłaś ramionami i założyłaś słuchawki na uszy, dając do zrozumienia, że dla ciebie rozmowa się skończyła. Jego natrętność zaniepokoiła cię i nadal nie wiedziałaś, jak interpretować to nagłe pojawienie się w autobusie.

            Smith nie próbował nawiązać ponownie rozmowy, choć jechał z tobą do końca. Jednak, gdy wysiadłaś na swoim przystanku, on pozostał w autobusie.

            — Do zobaczenia ponownie, panno (T/N).

            Nie byłaś pewna, czy chcesz widzieć go znowu, ale odparłaś, — Cześć, Smithy. — Mimowolnie nazwałaś go „Smithym”. "Agencie Smith" brzmiało zbyt pompatycznie, a samo Smith do niego nie pasowało. Myślałaś, że się zdenerwuje, ale tylko się uśmiechnął półgębkiem.

***

            Wieczorem, tego dnia, nie miałaś nic ważnego do roboty. Nalałaś sobie lampkę wina i z radością ją sącząc, wyszłaś na balkon zapalić papierosa.

            Oparta o barierkę, z przyjemnością zaciągając się fajką, ku swemu zdumieniu ujrzałaś stojącego na dróżce nieopodal twojego bloku agenta Smitha. Uśmiechał się do ciebie bezczelnie, jakby tylko czekał aż się pojawisz.

            — Panno (T/N), cóż za zbieg okoliczności! — zawołał, kracząc przez trawnik i zbliżając się do ciebie coraz bardziej. Mieszkałaś na parterze, wobec czego niemal bez trudu wspiął się po poręczy i już po chwili był tuż obok. — Zechce mnie pani poczęstować papierosem?

            Bez słowa wyciągnęłaś paczkę fajek z kieszeni kurtki, którą na siebie zarzuciłaś, żeby nie zamarznąć i podsunęłaś mu. Wyciągnął jednego papierosa i nie czekając aż podasz mu zapałki, bezceremonialne odpalił od twojego. Zaskoczył cię, przysunąwszy się tak blisko. W ogóle to wszystko, co działo się tamtego dnia było wyjątkowo zaskakujące i już sama zaczynałaś wątpić czy to jawa czy sen.

            Agent zaciągnął się głęboko dymem, po czym wypuścił z ust idealnie okrągłe, dymne kółeczka. — Dobre, ale słabe.

            — Czego tak właściwie ode mnie chcesz? — zapytałaś bez ogródek.

            — Podoba mi się to nagłe przejście na "ty".

            — Pytam poważnie, czemu mnie śledzisz? Chcesz mnie zlikwidować, bo wiem o twoim związku z dzisiejszym wypadkiem?

            Uśmiechnął się krzywo. — Gdybym chciał panią... "zlikwidować", jak to pani określiła, panno (T/N), już dawno bym to zrobił.

            — Więc w czym rzecz? — oparłaś się o poręcz, spoglądając na pas zieleni między moim blokiem, a kolejnym. Nie mogłaś się doczekać wiosny, aż to wszystko zacznie kwitnąć. Teraz gołe gałęzie wyglądały dość smętnie.

            Smith także oparł się łokciami o balustradę, zachowując jednak dystans, by wasze ramiona nie dotknęły się.

            — Trudno powiedzieć, panno (T/N). Chyba po prostu intryguje mnie pani.

            Zmarszczyłaś brwi, wypuszczając dym z ust. — Niby co we mnie takiego intrygującego?!

            Spojrzał na ciebie i ściągnął okulary. Po raz pierwszy zobaczyłaś jego oczy w pełnej krasie; spojrzenie, które przeszywało cię na wylot. Mimowolnie zadrżałaś.

            — Wszystko, — wyszeptał. W ustach kogoś innego zabrzmiałoby to pewnie dość płytko i śmiesznie, ale gdy on to powiedział twoje ciało znowu przeszył dreszcz. Nie bałaś się, ani trochę… był to raczej dreszcz ekscytacji.

            — Panno (T/N), pani drży. — Zauważył Smith. — Chyba pora by wróciła pani do ciepłego wnętrza swojego mieszkania.

            Kiwnęłaś głową, zupełnie skołowana i mająca ochotę jedynie na położenie się do łóżka. — Mam nadzieję, że nie oczekujesz na zaproszenie do środka.

            Wykrzywił usta w uśmiechu. — Proszę się nie obawiać. Pomimo natrętności, wciąż potrafię zachowywać się jak gentleman.

            — Miło mi to słyszeć. — Weszłaś do środka i zamykając za sobą drzwi balkonowe, powiedziałaś jeszcze. — Dobranoc.

            — Dobranoc, panno (T/N).

            Chwilę potem już przeskoczył przez poręcz i oddalał się nieśpiesznie trawnikiem.

Chapter 2

Notes:

(T/N) - Twoje nazwisko
(T/I) - Twoje imię

Chapter Text

Kolejne dni obfitowały w dość dziwne wydarzenia, nie mniej nie spotkałaś w ciągu nich agenta Smith w pełnym tego słowa znaczeniu. Natykałaś się na niego, owszem. Albo to były chore projekcje twojego umysłu albo on pojawiający się znikąd i znikający szybciej niż zdążyłaś zdać sobie sprawę co widzisz

            Pojawiał się w pracy, za oknami, migał ci na przystankach autobusowych, czy w sklepie. Było to irytujące i nie pozwalało zapomnieć o nim ani na chwilę. Wolałaś się nie zastanawiać jak, ani po co to robi. Bycie obiektem zainteresowania kogoś takiego jak on, choć ekscytujące, budziło w tobie lekki niepokój…

            Wreszcie jednak nadszedł długo wyczekiwany weekend i mogłaś wyluzować. W piątek postanowiłaś wcześnie położyć się spać, bo w sobotę planowałyście z koleżankami wypad na piwo a potem do klubu na tańce.

            Właśnie skończyłaś brać prysznic i przebrałaś się w piżamę, gdy ktoś zapukał do drzwi. Zaskoczona zarzuciłaś na siebie sweter i zerknęłaś przez wizjer. Jakaś część ciebie spodziewała się kogo zobaczy, więc nie przeżyłaś wielkiego szoku na widok agenta Smitha we własnej osobie.

            Uchyliłaś drzwi nie zdejmując łańcucha. — Tak? — zapytałaś, jakby był jakimś domokrążcą.

            — Dobry wieczór, panno (T/N). Czy mogę wejść?

            — Chyba trochę za późno na inspekcję. Poza tym, wspominałeś ostatnio, że potrafisz się zachowywać jak gentleman.

            Znowu ten krzywy uśmieszek. — To się nie zmieniło, zapewniam panią. Poza tym nie ma jeszcze ósmej. — Widząc, że nadal się wahasz, wyciągnął zza pleców sporej wielkości papierową torbę. — Pozwoliłem sobie przynieść mały posiłek, rybę z frytkami.

            Drań. Skąd wiedział, że od kilku dni miałaś chęć na to danie?! — No dobra... wejdź. — Zdjęłaś łańcuch i wpuściłaś go do środka.

            Wszedł, jak do siebie, w progu podając ci jedzenie. Od razu przeszedł do salonu i zajął miejsce na jednej z poduch na dywanie. Weszłaś do kuchni, żeby naszykować talerze i sztućce, ale jednocześnie obserwowałaś go kątem oka. Siedział ze skrzyżowanymi nogami bez ruchu, wpatrując się w ciebie.

            — Napijesz się czegoś? — zapytałaś, chcąc być uprzejma.

            — Nie, dziękuję. Jeść też nie będę, przyniosłem to tylko dla pani.

            Zmarszczyłaś brwi. — Mam jeść, a ty będziesz patrzył?

            — Nie jestem głodny, panno (T/I).

            — No cóż, jak chcesz. — Nałożyłaś wszystko na jeden talerz, wzięłaś widelec i poszłaś zająć miejsce na drugiej poduszce, naprzeciwko Smitha. Jadłaś z talerzem na kolanach. Co prawda miałaś stolik w kuchni, ale uznałaś, że to byłoby bardzo nieuprzejme z twojej strony pozostawić go w pokoju, podczas gdy sama opychałbyś się w pomieszczeniu obok.  

            Smith śledził każdy twój ruch, jednak nie było to już dla ciebie takie niezręczne. Zaczynałaś przyzwyczajać się do jego dziwacznego sposobu bycia. No i zapewne to, że przyniósł ci posiłek także zwiększyło twoją wyrozumiałość.

            — Czemu zawdzięczam twoją wizytę? Chciałeś mnie tylko nakarmić? — zapytałaś.

            Ściągnął okulary i zaczął je przecierać chusteczką wyciągniętą z kieszeni marynarki. Miałaś wrażenie, że za każdym razem ma ten sam garnitur, w którym widziałaś go po raz pierwszy. — Stęskniłem się, panno (T/N), — wyznał w końcu.

            Omal nie parsknęłaś mu frytkami prosto w twarz. — Smithy, nie sądziłam, że z ciebie taki bajerant. Cały tydzień mnie prześladujesz, nie miałeś nawet czasu by zatęsknić.

            — Nie prześladuję... — Zdawało ci się, czy wydawał się być zmieszany? — Jedynie... upewniam się o pani bezpieczeństwie.

            — Że co proszę? Coś mi grozi?

            — Tego nie można być nigdy pewnym, panno (T/N).

            — Matko, Smith, skończ już z tą panną (T/N)! Irytuje mnie to. Mam na imię (T/I).

            — Wiem.

            — Więc czemu nie mówisz do mnie po imieniu? — Nawet nie próbowałaś zapytać skąd wie jak masz na imię.

            — To byłoby niestosowne. Zbyt osobiste i emocjonalne.

            — Jak sobie chcesz. — Wzruszyłaś ramionami, zjadając kolejna frytkę. — A ty, masz jakieś imię, czy też już zawsze mam cię nazywać Smith?

            — Smithy, jeśli można.

            — Och… spodobało ci się? A czy to nie jest zbyt… czekaj…— Wyszczerzyłaś zęby. „osobiste i emocjonalne”?

            Jedynie wzruszył ramionami, ale znowu zaczął sprawiać wrażenie zmieszanego.

            — To może w takim razie wypijemy brudzia? — zaproponowałaś. Wyciągnęłaś z lodówki napoczętą w poniedziałek butelkę wina i nalałaś wam do kieliszków słuszne porcje.

            — (T/I) — powtórzyłaś swoje imię, uderzając lekko kieliszkiem o jego kieliszek.

            — Smith, — rzekł, wyraźnie zdezorientowany.

            — Jejku, Ty naprawdę nie masz imienia? — pokręciłaś głową, ale nie drążyłaś już dalej, tylko upiłaś łyk wina i wróciłaś do jedzenia.

            Przez resztę wieczoru Smith wypił jedynie połowę zawartości swojego kieliszka. Ty opróżniłaś resztę butelki. Kiedy zorientowałaś się, że może jednak nie powinnaś tyle pić, było już za późno. Wyszliście na papierosa na balkon, ale już z wróceniem do wnętrza miałaś lekki problem. Smith musiał mci pomóc, bo nagle dopadło cię ogromne zmęczenie. Poprowadził cię do łóżka, na które rzuciłaś się tak, jak stałaś i od razu usnęłaś.

***

            Następnego ranka obudziłaś się z lekkim bólem głowy, ale poza tym czułaś się w porządku. Ktoś, łatwo zgadnąć kto, troskliwie otulił cię kołderką, żebyś nie zmarzła. Ów ktoś siedział w nogach łóżka, wciąż wyglądając nienagannie elegancko i profesjonalnie.

            — Przesiedziałeś tak całą noc? — wychrypiałaś z niedowierzaniem.

            — Na to wygląda.

            — Przynajmniej teraz mam pewność, że nic mi nie grozi z twojej strony. — Uśmiechnęłaś się, gramoląc z łóżka. — Doceniam fakt, że czuwałeś przy mnie całą noc, ale nie musiałeś, wiesz o tym?

            — Nie musiałem, ale chciałem.

            — No chyba, że tak. Czy ty w ogóle sypiasz?

            — Nie zdarzyło się.

            Zamyśliłaś się na chwilę. — Jesteś wampirem?

            — Czymś dużo gorszym, panno (T/N).

            — Powiało grozą. — Zachichotałaś, ale nie wnikałaś już dalej, tylko poszłaś do łazienki wziąć prysznic. Fascynujące było to, że mając, w sumie zupełnie obcego faceta w domu, w ogóle się tym nie przejmowałaś, tylko zwyczajnie robiłaś swoje. Zaczynałaś czuć się przy nim bardzo swobodnie.

            Gdy wyszłaś z łazienki, w kuchni już czekała na ciebie parująca filiżanka herbaty.

            — Smithy! — wykrzyknęłaś bardzo mile zaskoczona. — Chyba zatrzymam cię na stałe.

            — Chętnie, ale niestety powinienem już dawno iść. Chciałem się tylko upewnić, że nic pani nie jest po nadmiernym spożyciu alkoholu.

            Wywróciłaś oczami. — Przecież to na pewno nie była dawka śmiertelna.

            — No tak. Będę się już zbierał. Do widzenia, panno (T/N).

            Ruszył ku drzwiom, a ty, tknięta jakimś złym przeczuciem popędziłaś za nim. — Czekaj, ale to nie napijesz się ze mną?

            — Niestety, może innym razem.

            — Smith...

            — Tak, panno (T/N)?

            — Mam nadzieję... to znaczy, czy wychodzisz tak nagle, bo czymś cię uraziłam? Jeśli tak, to wiedz, że nieświadomie...

            Przez chwilę stał z dłonią na klamce wpatrując się w ciebie. Przez długą, naprawdę długą chwilę. Aż zrobiło ci się niezręcznie. W końcu jedna powoli pokręcił głową — Nie panno (T/N), niczym mnie pani nie uraziła. Absolutnie. Zwyczajnie muszę już wracać do pracy. Dobrego dnia.

            I tyle go widziałaś. Nie zastanawiałaś się jednak długo nad jego dziwnym zachowaniem, bowiem wkrótce pochłonęły cię przygotowania do szaleństw z koleżankami na mieście. Przyszła do ciebie Opal, żebyście razem mogły jechać do centrum i w ramach rozgrzewki uraczyłyście się wiśniówką twojej babci. Jednak o godzinie siedemnastej zebrałyście się i ruszyłyście na spotkanie z resztą towarzystwa.

            Zaczęło się, jak zwykle od pogaduch nad piwkiem i pizzą, jednak wkrótce potem dziewczęta zapragnęły wyładować się na parkiecie. Znalazłyście przytulny i jeszcze niezbyt zatłoczony klub i objęłyście go w posiadanie. Było was jedenaście, wobec czego nikt nie mógł się mierzyć z waszą siłą.

            Podczas dzikich pląsów niemal zupełnie zapomniałaś o twoim nowym znajomym agencie. Dopiero, gdy jedna z koleżanek, obok której się bujałaś nachyliła się do ciebie i przekrzykując muzykę powiedziała ze śmiechem: — Ten ochroniarz cały czas się na ciebie gapi. Czy to twój prywatny?

            Zerknęłaś w stronę, którą wskazywała i oczywiście ujrzałaś nikogo innego tylko Smitha. Rzeczywiście w swoim sztandarowym stroju i słuchawką w uchu mógł uchodzić za klubowego ochroniarza. Bezczelnie się gapił i jeszcze śmiał się lekko uśmiechnąć, gdy na niego spojrzałaś.

            — To znajomy, — odpowiedziałaś tylko, wzruszając ramionami i tańcząc dalej. Jednak mimowolnie zaczęłaś się zastanawiać, czy udałoby ci się wyciągnąć go na parkiet.

            Smith nie odstępował was na krok do końca wieczoru. Zawsze czaił się gdzieś niedaleko waszej licznej grupy, czujny i w pogotowiu. Dziewczyny trochę się nabijały, że masz wielbiciela, ale ogólnie nie przeszkadzał w żaden sposób, więc go nie przeganiałaś. W pewnym momencie nawet zaniosłaś mu drinka.

            — Czuję się, jak jakaś celebrytka, która wszędzie chodzi z obstawą. — Powiedziałaś wręczając mu go. — Czy to możliwe, panie Smith, że jest pan tu z mojego powodu?

            — Panno (T/N), to chyba oczywiste. Dziękuję za drinka.

            — Liczyłam, że trochę on pana rozluźni i da się pan porwać na parkiet.

            — Wykluczone.

            Może i nie chciał zatańczyć, ale przydał się w inny sposób, gdy jakiś dwóch napalonych facetów zaczęło cię obskakiwać, kiedy na chwilę zostałaś sama na parkiecie. Zwykle dobrze sobie z takimi radziłaś, ale ci byli wyjątkowo napastliwi, a twoje koleżanki akurat odpoczywały przy stoliku i nie mogły zareagować dość szybko. Natomiast Smith wyrósł jak spod ziemi, spokojnie oznajmiając panom by sobie poszli, inaczej nic dobrego ich nie czeka. Nie kłócili się, chyba zrobił na nich wrażenie jego strój, bo szybko odeszli.

            — Ha! Smity! Z taką obstawą jak ty, można bez przeszkód przetańczyć całą noc, — Zawołałaś, kładąc dłonie na jego ramionach. Były zaskakująco muskularne, wcześniej jakoś nie zwróciłaś na to uwagi. Nagle zachciało ci się tańczyć z nim, przytulić się do niego, pocałować i robić jeszcze inne rzeczy... Przestraszona puściłaś go, grzecznie podziękowałaś i poszłaś do stolika zajmowanego przez waszą ekipę. Nie obyło się bez ciętych uwag o twoim obrońcy.

            — Zawołaj go, niech się z nami napije. Zasłużył na drina. — Zaproponowała Eve.

            Zerknęłaś na Smitha, który wrócił na swoje stałe miejsce pod ścianą. — Obawiam się, że nie będzie chciał...

            — Co ty tam gadasz! Ja go przyprowadzę! — zawołała Bea. I faktycznie, ku twemu zdumieniu poszła po niego i niemal siłą zaciągnęła go do was.

            — Szanowne panie, tylko się upewniam, że jesteście bezpieczne. Nie chcę wam przeszkadzać... — bronił się dzielnie Smithy, ale nie zdołał się wyrwać z uścisku Bei.

            — Daj spokój! Pij! Należy ci się za obronę naszej (T/I).

            Twoje koleżanki pozostawały nieugięte. Uśmiechnęłaś się przepraszająco do Smitha na widok jego przerażonej miny. Zaimponował ci tym, że jak dzielnie to wszystko zniósł.

            Wkrótce wróciłyście na parkiet pozostawiając dwie najstarsze koleżanki ze Smithem. Dorcas z papierosem w jednej ręce i kieliszkiem w drugiej, zapytywała skąd cię zna, a Lou bez przerwy przypominała mu, że jesteś zainteresowana jej synem i żeby nie robił sobie nadziei. Istną gratką było patrzeć na to wszystko i w dodatku móc poszaleć na parkiecie.

            W końcu jednak towarzystwo zaczęło się powoli wykruszać, dziewczyny wracały do domów we dwójkę lub trójkę. Ty natomiast miałaś ochotę jeszcze potańczyć.

            — Właściwie, zostawiamy cię chyba w dobrych rękach, co? Jesteś z nim bezpieczna? — dopytywały kumpele, spoglądając na twojego prywatnego ochroniarza.

            — Jasne. Nie martwcie się o mnie. Dajcie znać, jak będziecie w domach.

            I tak oto, zostałaś sama ze Smithem. Wciąż gibałaś się na parkiecie, pod jego czujnym okiem, co właściwie nawet ci odpowiadało. Żaden nieproszony gość nie ośmielił się już cię zaczepić.

            Opadłaś z sił jakąś godzinkę, może dwie po tym, jak reszta dziewczyn rozeszła się do domów. Zajęłaś miejsce na kanapie obok Smitha wzdychając donośnie.

            — Czy już się pani wytańczyła, panno (T/N)? — zapytał. — Może przynieść pani coś do picia?

            — Chętnie. Wodę, proszę.

            Nie było go może z minutę, po czym wrócił ze szklanką zimniutkiej wody. Nie wiedziałaś jak to zrobił, zważywszy na ogromną kolejkę przy barze.

            — Dziękuję. — Wypiłaś duszkiem połowę zawartości szklanki. — Chyba wystarczy mi tańcy na jakiś czas... tak sądzę.

            — Nie spodziewałem się, że z pani taki wulkan energii.

            — Nie spodziewałam się, że ty potrafisz być taki towarzyszki, — odparowałaś.

            Uśmiechnął się krzywo. — Może jeszcze zdarzy mi się panią zaskoczyć. Doprawdy ma pani wyjątkowe znajome.

            Zaśmiałaś się mimowolnie. — Tak wiem, nie ma takich drugich dziewczyn na całym świecie.

            — Zdaje się, że jedna z nich chcę panią na synową.

            — Owszem, ale to tylko takie gadanie. Naprawdę to długo by ze mną nie wytrzymała.

            — Ale jeżeli pani i jej syn się... hmmm... kochacie, to chyba nic nie stanie na przeszkodzie...?

            — Smithy! — przerwałaś mu ze śmiechem. — Ja nawet nigdy nie rozmawiałam z jej synem. Znam go tylko z opowieści. Ona sobie ubzdurała, że będzie z nas para.

            Pokiwał głową. — Rozumiem.

            — Czyżbyś był zazdrosny? — zaśmiałaś się.

            Nie mówiłaś tego serio, tak się tylko zgrywałaś, tymczasem on odpowiedział całkiem poważnie. — Na to wszystko wskazuje.

            Spąsowiałaś i nerwowo zerknęłaś na zegarek w komórce. — No, chyba już czas na mnie. Dziękuję za pilnowanie mnie dziś wieczór z takim poświęceniem. Tańczyć przy tobie to sama przyjemność. — Zaczęłaś zbierać się do wyjścia, ale zatrzymał cię.

            — Mam odprowadzić panią do domu, zapomniała pani, panno (T/I)?

            — Nie ma potrzeby, wezmę taksówkę.

            — Dla pewności pojadę z panią.

            Zgodziłaś się na jego towarzystwo, choć tak naprawdę wolałaś zostać sama i przemyśleć sobie wszystko w spokoju. Czy między wami coś zaczęło się dziać? Czy z pozoru niewinna ciekawość przerodziła się w fascynację?

            Nie pomagało to, że podczas jazdy taksówką położył ramię na oparciu siedzenia za twoimi plecami. Poczułaś bijący od niego, delikatny zapach bardzo przyjemnych perfum. Zdecydowanie ta bliskość nie wpływała na ciebie dobrze. Zaczynała ci mącić w głowie i powodowała, że wymyślałaś preteksty, by zaprosić go do siebie.

            Wreszcie, znużona walką z samą sobą oraz wykończona szaleństwami w klubie oparłaś głowę na jego ramieniu, bo już nie byłaś w stanie utrzymać jej w pionie. Nie zmienił pozycji, choć miałaś wrażenie, że chciał cię objąć, ale rozmyślił się w ostatniej chwili. Szepnął tylko: —Dobranoc, panno (T/N). Proszę się nie obawiać, jeśli pani uśnie, zaniosę panią do mieszkania.

            Z uśmiechem oparłaś się wygodnie o niego i mruknęłaś tylko: — Okej.

            Dalej niewiele zapamiętałaś poza tym, że w pewnym momencie rzeczywiście cię niósł i tym, że gdy kładł cię do łóżka poczułaś, jakby delikatne muśnięcie ust na swej skroni.

Chapter Text

Następnego dnia rano z łóżka wyciągnął cię cudowny zapach. Wygramoliłaś się z pościeli i ruszyłaś jego śladem prosto do kuchni, gdzie Smith przygotowywał dla ciebie śniadanie. I to nie byle jakie śniadanie; tosty z serem i pomidorami, suto posypane szczypiorem do tego jajecznica, świeżo wyciskany sok pomarańczowy i herbata. Nawet nie próbowałaś się zastanawiać skąd on to wszystko wytrzasnął, bo z tego co pamiętałaś twoja lodówka wiała pustkami od tygodnia.

            — Dzień dobry, panno (T/N). Zapraszam na śniadanie idealne na kaca.

            — Nie mam kaca, Smithy. Nie wypiłam wczoraj dużo.

            Pokiwał głową, stawiając na stole talerz z posiłkiem dla ciebie. Oczywiście on, jak zwykle, nie jadł.

            — To bardzo miłe z twojej strony, ale wiesz… mogę zacząć się przyzwyczajać, — zauważyłaś z uśmiechem.

             — Też mógłbym się do tego przyzwyczaić, — mruknął wkładając brudne garnki do zlewu. — Byłoby miło.

            — Mógłbyś usiąść na chwilę? Chciałabym… to znaczy, sądzę, że musimy porozmawiać.

            Smith obrócił się spoglądając na ciebie. — Czy coś jest nie tak?

            — Właśnie nie wiem… Smithy, proszę, usiądź i pogadajmy. Ja muszę wiedzieć co tobą kieruje… skąd to poświęcenie i troska o mnie? Oczywiście nie przeszkadza mi to, bo bardzo cię polubiłam, ale… chciałabym wiedzieć, jakie jest drugie dno tej sytuacji.

            — Polubiła mnie pani, panno (T/N)? Doprawdy? — Trudno było określić czy to był sarkazm, czy pytał całkiem poważnie.

            — Smithy, proszę… — jęknęłaś. — Powiedz mi, kim ty do diabła jesteś i czego ode mnie chcesz?

            Prychnął cicho. — Może właśnie jestem diabłem i pożądam pani duszy panno (T/N).

            — Nie pora na żarty. Proszę cię, Smithy, wyjaśnij mi wszystko. Wiem, że coś jest nie tak... jesteś kimś... innym niż wszyscy. Chciałabym wiedzieć czy i w jaki sposób to może wpłynąć na mnie i naszą relację?

            — Innymi słowy, chce pani wiedzieć na co się pisze, zadając ze mną? — na jego twarzy wykwitł sztuczny uśmiech.

            — Coś w tym stylu... — wzruszyłaś ramionami, wreszcie zabierając się do jedzenia.

            — Panno (T/N), — powiedział, po dłuższej chwili milczenia. — mogę panią zapewnić, że z mojej strony nie grozi pani absolutnie nic złego, wprost przeciwnie. Pozostając pod moją... kuratelą, że się tak wyrażę, może pani cieszyć się pewnymi przywilejami, o których nawet nie ma pani pojęcia. Moja "inność", jak to pani określiła, to część mojej pracy. Niestety dobrowolnie nie można z niej zrezygnować, wobec czego albo będzie musiała się pani z tym pogodzić i przestać wypytywać, ale kazać mi odejść i nigdy nie wracać...

            — A posłuchałbyś? — przerwałaś mu.

            Nie zastanawiał się zbyt długo nad odpowiedzią. — Nie wiem, więc może lepiej tego nie próbujmy.  

            Westchnęłaś. Zatem miałaś do wyboru przyjąć jego zasady albo przyjąć jego zasady. Wiedziałaś, że tylko tak mówi, ale gdybyś naprawdę kazała mu odejść, nie narzucałby ci się na pewno. To nie ten typ. Jednak te słowa pozwoliły ci przypuszczać, że jest już mocno zaangażowany i do końca nie wiedziałaś, jak się z tym czujesz.

***

            Gapiłaś się bezmyślnie przez okno na szaro-bure niebo nie obiecujące niczego dobrego. Miałaś właśnie chwilę przerwy w pracy i popijałaś sobie herbatkę w pokoju socjalnym, korzystając z chwili spokoju. Niesamowite było to, że przyszłaś do pracy w całkiem dobrym humorze, ale ludzie dookoła tak doskonale potrafili zgasić twój nastrój swymi narzekaniami i czarnymi wizjami przyszłości, że już zaczynałaś czuć się przygnębiona. Po kolejnych czterech godzinach pewnie wpadniesz w depresję.

            Zastanawiałaś się, co jest nie tak z tym światem. Czemu wiecznie wszyscy skupiają się na złych i negatywnych rzeczach, zamiast po prostu cieszyć życiem, w końcu nie było przecież aż takie złe, jak mogłoby się wydawać...

            — (T/I)... — jedna z twoich współpracownic zajrzała do pokoju socjalnego, wyrywając cię z ciężkich rozmyślań. — Szefowa cię wzywa.

            Uniosłaś brwi. — Czyżbym coś przeskrobała? — Powiedziałaś to w żartach, ale dziewczyna odpowiedziała całkiem serio. — Nie wiem. Jest u niej też jakiś tajniak... Może chcesz wyjść tylnym wyjściem? Udam, że cię nie widziałam...

            Ze sztucznym śmiechem odrzuciłaś propozycję koleżanki i ruszyłaś do gabinetu szafowej. Miałaś podejrzenia, kto jest owym "tajniakiem", ale do diabła, co on robi u ciebie w pracy?!

            — Dzień dobry, (T/I). — Powitał cię, delikatny głos twojej przełożonej.

            — Dzień dobry, pani prezes...

            Ledwie weszłaś do środka od razu rzuciła ci się w oczy ciemna postać Smitha stojącego przy oknie. Był odwrócony tyłem, udając, że podziwia widoki za szybą, ale tak naprawdę wiedziałaś, że nie chce, by twoja szefowa ujrzała jego uśmieszek, którego zapewne nie mógł powstrzymać.

            — (T/I) przyszedł dziś do mnie pan... — Pani prezes zerknęła na jakieś papiery rozłożone na biurku, ale Smithy ją ubiegł. — Smith. Agent Smith.

            — Tak, pan Smith... Ma ci do przedstawienia pewną… hm… ofertę... jest pełnomocnikiem kogoś z rządu, jednak to wszystko jest ściśle tajne, wobec czego więcej nie wiem. Jeżeli wyrażasz zgodę na poufną rozmowę z panem Smithem, możecie ją odbyć w moim gabinecie, który oczywiście opuszczę...

            — Wolałbym... — wtrącił Smith, odwracając się wreszcie przodem do was. — żeby rozmowa odbyła się na neutralnym gruncie. Pozwolę sobie zabrać pannę (T/N) na lunch, wtedy omówimy szczegóły.

            Szefowa spoglądała na niego, jakby chciała wyrazić sprzeciw, jednak nieustępliwy wyraz twarzy Smitha przekonał ją, że opór będzie daremny.

            — No dobrze..., wobec tego daję ci dwie godziny...

            — Proponuję, by zwolniła pani pannę (T/N) na resztę dnia, jeśli przystanie na propozycję, mam polecenie zawieźć ją od razu do miejsca docelowego. Więcej oczywiście nie mogę zdradzić, ale rozumie pani, że czas odgrywa w tej całej sprawie wielką rolę.

            Szefowa westchnęła poddając się zupełnie. — Dobrze, możesz już dziś nie wracać do pracy, (T/I), ale proszę by zostawił nas pan jeszcze na chwilę same.

            Smith skinął głową i posłusznie wyszedł śląc Ci powłóczyste spojrzenie znad okularów.

            — (T/I), nie wiem czego ten facet chce, ale przyniósł tu stos dokumentów, wobec których pozostaję bezradna... — Powiedziała przepraszająco twoja przełożona, kiedy Smith zniknął za drzwiami. — Jeżeli nie chcesz z nim iść…

            — Spokojnie pani prezes... zobaczę, czego on chce. Nie powiem, jestem zaintrygowana, może dowiem się czegoś ciekawego…

***

            — Nie wierzę... po prostu nie wierzę, że zrobiłeś coś takiego... I jeszcze sfabrykowałeś te dokumenty, żeby ci uwierzyła...

            Smith nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechał się pod nosem. Szliście właśnie w stronę kawiarni niedaleko twojej pracy, a nieśmiałe promienie słońca tańczyły na waszych twarzach.

            — Serio, Smithy, po co to wszystko?

            — Sądziłem, że będzie pani miała ochotę na małą przerwę w pracy...

            Popatrzyłaś na niego z niedowierzaniem. — Jesteś niemożliwy, wiesz?

            — Wolałbym, żeby użyła pani innego przymiotnika, panno (T/N).

            — Jakiego?

            — Troskliwy...?

            Parsknęłaś śmiechem. — Teraz to mam ochotę użyć przymiotnika "śmieszny".

            Kiedy dotarliście do kawiarni Smith szarmancko otworzył przed tobą drzwi. Szybko zajęłaś swój ulubiony stolik przy oknie, rzucając na krzesło przy nim szal i kurtkę. Chciałaś ruszyć do kasy złożyć zamówienie, jednak Smith cię powstrzymał.

            — Ja panią wyciągnąłem z pracy, wobec tego ja stawiam. Proszę powiedzieć na co miałaby pani ochotę, panno (T/N)?

            Nie oponowałaś i poprosiłaś o twoje ulubione tosty z jajkiem i serem. Obserwowałaś, jak Smith składa zamówienie, ale nie dostrzegłaś by podawał kelnerce banknoty lub przykładał kartę do terminalu. Jednak, gdy wrócił do stolika nawet go o to nie zapytałaś, nie miałaś ochoty na kolejne mgliste i nic nie wyjaśniające odpowiedzi.

            — Udawajmy, że rozmawiamy o czymś poważnym, w razie, gdyby ktoś z pracy nas zobaczył, — powiedziałaś tylko.

            — Oczywiście. — Zdjął okulary i schował je w wewnętrznej kieszeni marynarki. — W takim razie może opowie mi pani, jak jej minął dzień?

            — Całkiem nudno i ponuro. Właściwie to cieszę się, że wyciągnąłeś mnie z tego kieratu, bo chyba zaczynałam już dostawać depresji.

            — Musi być ciężko, pracować w miejscu, które przyprawia o depresję.

            — Zwykle jakoś dawałam radę, ale ten rok jest jakiś inny... — wzruszyłaś ramionami. — Albo może to ja jestem inna… Czuję się trochę tak, jakbym nagle obudziła się z jakiegoś letargu i uświadomiła sobie, jak bezsensowna jest cała ta struktura, w którą się uwikłałam, cały ten system, który nie daje wytchnienia i czasu na refleksję...

            Smith popatrzył na ciebie jakoś tak dziwnie, jakby badawczo, ale nic nie powiedział.

            — No co? Może tak nie jest? Od urodzenia nam wmawiają, że trzeba się kształcić żeby znaleźć dobrą pracę i mieć pieniądze za które będzie można kupić mnóstwo tak naprawdę niepotrzebnych śmieci... Koniec końców praca staje się udręką, bo ile lat można robić to samo i człowiek zaczyna żyć od weekendu do weekendu, kiedy to starając się zagłuszyć krzyki ideałów z dzieciństwa ostro imprezuje, a potem leczy kaca i... i znowu poniedziałek... Kiedyś to miało dla mnie sens, ale z biegiem czasu ten sens zaczął się zacierać, aż zupełnie znikł... Myślę sobie, że musi być coś więcej... Jakieś ukryte dno, które my, ludzie przegapiamy w tym chaosie...

            Smith powoli pokiwał głową. — Zapewne ma pani rację, panno (T/N).

            Wyszczerzyłaś zęby — Myślisz pewnie, że zaczynam wariować?

            — Nie... Nie panno (T/N). Proszę mi wierzyć, że wcale tak nie myślę.

            Nie kontynuowaliście tej rozmowy, bo przyniesiono wasze jedzenie. A właściwie tylko twoje jedzenie, bo Smith jak zwykle pościł.

            — Mógłbyś zamówić coś chociaż tak dla przyzwoitości. — Pokręciłaś głową z dezaprobatą.

            — Zamówiłem. — Wskazał na swoją kawę.

            — I naprawdę zamierzasz ją wypić? — zapytałaś sceptycznie.

            — Oczywiście.

            Rzeczywiście wypił kawę, a ty ze smakiem zjadłaś swój lunch. Poważna rozmowa skończyła się szybko, gdy zaczęłaś zachwycać się tym, jaki twój posiłek jest pyszny. Zeszliście na tematy kulinarne, głównie ty mówiłaś, a Smith słuchał. Zreflektowałaś się dopiero po dłuższym czasie.

            — Kurczę... po co ja Ci to wszystko mówię, jak ty i tak nic nie jadasz.

            Uśmiechnął się, ale... jakoś tak inaczej niż zwykle. Był to bardzo przyjemny uśmiech, pełen szczerego uczucia. — Mógłbym zrobić wyjątek dla tego pani słynnego spaghetti, — powiedział.

            Mimowolnie się zarumieniłaś. — W takim razie zapraszam dziś na kolację, — powiedziałaś szybciej niż zdążyłaś się nad tym zastanowić.

            — Dziękuję, jednak dziś mamy inne plany, panno (T/N).

            Uniosłaś brwi, zaskoczona nie tyle jakimiś planami, ile użyciem zaimka „my”. — Doprawdy?

            Pokiwał głową.

            — Sądziłam, że po lunchu jednak wrócę do pracy...

            — Nic z tego. — Pokręcił głową. — Na pewno nie dziś, panno (T/N).

            Gdy skończyłaś jeść wyszliście z kawiarni na zalaną słońcem, spokojną ulicę. Ten dzień zaczynał robić się coraz bardziej przyjemny. Smith poprowadził Cię do samochodu, dość szpanersko wyglądającego BMW zaparkowanego nieopodal.

            — To twoje auto? — zdziwiłaś się.

            — Służbowe, panno (T/N).

            — I możesz nim jeździć nie służbowo?

            Uśmiechnął się, otwierając ci szarmancko drzwi od strony pasażera, ale nie odpowiedział, wobec tego, gdy zasiadł za kierownicą zadałaś inne pytanie: — Dokąd jedziemy?

            — To niespodzianka.

            — No dobrze... — Pogodziłaś się ze swym losem. — Obym tylko wróciła przed nocą do domu.

            — Bez obaw, panno (T/N).

***

            Pojechaliście za miasto, do lasu. Smith zaparkował samochód na poboczu przy drodze i poprowadził cię w głąb buszu.

            — Co to ma znaczyć? Czy ty masz jakieś niecne plany wobec mnie, Smithy? — pomimo rzucanych mu podejrzeń szłaś potulnie za nim, pewna, że nie grozi ci nic bardziej niebezpiecznego niż zwykle w jego towarzystwie.  

            — Panno (T/N), sądziłem, że mi pani ufa. — Zerknął na ciebie udając urażonego.

            — Ufam, ale nadal nie wiem czego mogę się po tobie spodziewać. Za krótko się znamy. I w ogóle, twój strój chyba nie jest odpowiedni na wycieczkę do lasu.

            Jak zawsze miał na sobie garnitur i eleganckie buty.

            — Nie noszę innych strojów niż służbowe.

            — Szkoda… chciałabym kiedyś zobaczyć cię choćby w dżinsach.

            — Mało prawdopodobne, — odrzekł. — Niebawem dotrzemy na miejsce, — dodał po chwili zwalniając kroku, by zrównać się z tobą. — Proszę podać mi rękę, tutaj grunt jest dość nierówny. Nie chciałbym, żeby się pani przewróciła.

            — Smithy, wiesz, że potrafię chodzić samodzielnie. — Mimo wszystko podałaś mu rękę, bo szkoda byłoby ci nie skorzystać z okazji. Zresztą miło było, że tak się o ciebie troszczył. Nikt dotychczas tego nie robił w taki zupełnie bezinteresowny sposób. Smith zdawał się być bardziej zafascynowany samym twoim towarzystwem i wszelkiej maści interakcjami z tobą, niż perspektywą zaciągnięcia cię do łóżka. To było coś nowego, coś czego się kompletnie nie spodziewałaś, ale podobało ci się zdecydowanie bardziej niż wszystko inne, czego doświadczyłaś do tej pory w relacjach damsko-męskich. Jego dłoń była taka cieplutka i silna, ale jednocześnie bardzo delikatnie zacisnęła się na twojej. Szedł ramię w ramię z tobą, pomagając ci pokonać zwalone pnie i gęste krzaki.

            Wkrótce dotarliście do rozległej polany. Smith zatrzymał się na jej brzegu i zwrócił spojrzenie w twoją stronę, bacznie cię obserwując, jednak ledwie to zauważyłaś. Całą twoją uwagę pochłonął widok, który rozciągał się przed twoimi oczami. Kiedy minął pierwszy szok, wysunęłaś dłoń z jego uścisku i zrobiłaś kilka kroków wprzód, nie mogąc uwierzyć w to co widziałaś.

            Cała polana i drzewa ją okalające były obsypane cudownym, różowym, oszałamiająco pachnącym kwieciem…

            Ale to było niemożliwe.

            Przecież był luty…

            Może i słońce wreszcie wyjrzało zza chmur, ale nadal było zimno i zdecydowanie za wcześnie nawet na pierwsze pączki, a co dopiero na kwiaty.

            Zbliżyłaś się do zwieszającej się nad ziemią gałęzi i dotknęłaś delikatnych płatków. To był jakiś fenomen. Odwróciłaś się by spojrzeć na Smitha i ku twemu zdumieniu okazało się, że stoi tuż za tobą. Uśmiechał się. Ty także się uśmiechnęłaś. Wtedy zdjął okulary i po raz pierwszy od kiedy go poznałaś wyjął swoją nieodłączną słuchawkę z ucha. Chciałaś to jakoś dosadnie i humorystycznie skomentować, ale nie zdążyłaś, bo wybrał ten moment by cię pocałować.

 

Chapter 4

Summary:

Rozdział krótki, ale mam nadzieję, że intensywny :)

Chapter Text

Pocałunek.

            Nie spodziewałaś się go, ale było to bardzo miłe zaskoczenie. Usta Smitha do końca zdawały się niepewne, jakby badały twoją reakcję. Dopiero gdy powolnym ruchem położyłaś mu dłonie na ramionach i przysunęłaś bliżej, przylegając do niego niemal całym ciałem, pozwolił sobie na więcej. Może i nie był to szalony, filmowy pocałunek, po którym z trudem łapie się oddech. Zdecydowanie było w nim zbyt dużo ostrożności, zwłaszcza ze strony Smitha, jednak nie przeszkadzało ci to.

            Uśmiechnęłaś się, gdy odsunął się lekko od ciebie, tak by mógł widzieć twoją twarz i malujące się na niej reakcje. On także się uśmiechał.

            — Widzę, że nie ma mi pani za złe, panno (T/N)?

            — Wprost przeciwnie, panie Smith. — Uśmiechnęłaś się jeszcze szerzej. — A teraz powiedz, jak to zrobiłeś? — wskazałaś na ukwiecone drzewa dookoła was.

            Wzruszył ramionami — Zwyczajna anomalia w przyrodzie...

            — Nie wciskaj mi kitu, wiem, że masz z tym coś wspólnego.

            — Panno (T/N), czy nie mogłaby pani po prostu cieszyć się widokiem, zamiast zadawać pytania, na które i tak nie odpowiem?

            — No dobrze..., — przysunęłaś się bliżej. — A dostanę jeszcze jednego całusa?

            Smith kiwnął głową szczerząc zęby. Tym razem pocałował cię zdecydowanie intensywniej, obejmując mocno. O tak, spodobało ci się to. Twoje myśli pogalopowały jak szalone i wyobraziłaś sobie, co jeszcze mógłby robić i o ile większą przyjemność by ci tym sprawił. Uśmiechnęłaś się szeroko do tych myśli, co nie uszło uwadze Smitha. Przestał cię całować i przyglądając ci się uważnie, zapytał — Czy coś panią rozbawiło, panno (T/N)?

            — Raczej ucieszyło, — wymruczałaś. — Ale nie uprzedzajmy faktów. Chodź, zerknijmy jeszcze na te piękne kwiaty. — Złapałaś go za rękę i pociągnęłaś do najbliższego drzewa.

***

            Gdy wreszcie zdecydowałaś się na powrót do samochodu, zaczął zapadać zmierzch. O ile na polanie, wciąż było dość widno, to gdy weszliście w las z trudem dostrzegałaś ścieżkę. Smith jednak zdawał się doskonale widzieć, bo prowadził cię dość żwawo i bez wahania. Wkrótce dotarliście do samochodu. Zwinęłaś się w kłębek na siedzeniu pasażera i wpatrzyłaś w pomarańczowo-łososiowe niebo za oknem.

            — Panno (T/N), wszystko w porządku? Jest pani taka cicha...

            — W jak najlepszym porządku, Smithy. Po prostu podziwiam widok.

            — Widok?

            — No ten przecudnej urody zachód słońca, który rozpościera się przed naszymi oczami. — Sprecyzowałaś.

            — Proszę o wybaczenie, ale nie jestem tak wrażliwy na piękno, jak inni ludzie.

            Przyjrzałaś mu się uważnie. — A wyczarowałeś takie wspaniałe kwiaty…

            Zatrzymaliście się na światłach. Smith spojrzał na ciebie, a jego dłoń powędrowała do twojej twarzy. Odgarnął ci kosmyk włosów z oczu, koniuszki jego pacy musnęły twoje ucho. — Zmarzła pani, panno (T/N). — Stwierdził, jak zwykle w takich chwilach zmieniając temat i podkręcił ogrzewanie.

            — Może troszkę... — przyznałaś, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że faktycznie to prawie nie czujesz uszu ani nosa. Musiałaś wyglądać jak Rudolf, ale jakoś zbytnio się tym nie przejmowałaś.

            — Kiedy wrócimy do domu będę zmuszony nalegać, by wzięła pani gorący prysznic i dała się namówić na filiżankę rozgrzewającej herbaty.  

            — Nie zamierzam oponować, jeśli tylko sam ową herbatkę przyrządzisz…

            Uśmiechnął się pod nosem. — Nie chciałbym się narzucać, panno (T/N).

            — Akurat, uważaj, bo ci uwierzę.

            — Cóż mogę powiedzieć? Wytwarza pani taką wspaniałą, przyjazną atmosferę.

            — Jasne, jasne... ty po prostu nie jesteś skuty kajdanami społecznymi... tak mi się wydaje.

            Smith wpatrywał się pilnie w drogę przed wami, nie komentując twojej wypowiedzi. Chwilę jechaliście w milczeniu. Dostrzegłaś, że na powrót wkłada w ucho swoją słuchawkę.

            — Jestem za to skuty kajdanami zupełnie innego rodzaju, panno (T/N), — wyszeptał.

            Tym razem ty nic nie odpowiedziałaś, nie chcąc podejmować tematu, co do którego i tak nie mogliście dojść do porozumienia. Nie chciałaś psuć tego cudownego dnia.

            Po powrocie do domu poczułaś znużenie, ale zamiast rozwalić się na łóżku, zgodnie z obietnicą udałaś się pod prysznic, a Smith w tym czasie przygotował herbatę i kolację... oczywiście tylko dla ciebie.

            —  Pyszne! — Zajadałaś się z lubością grzankami, popijając je herbatką. — Dlaczego ty nic nie jesz? Przecież jedzenie to nie tylko zaspokajanie głodu, ale i ogromna przyjemność.

            — Przyjemność to dość subiektywne odczucie, panno (T/N)... Pani może sprawiać przyjemność jedzenie tych grzanek, a mnie obserwowanie błogości malującej się na pani twarzy.

            Zamrugałaś zalotnie. — Błogość na mojej twarzy wywołują nie tylko grzanki, Smithy...

            Uniósł brwi. — Można wiedzieć co jeszcze?

            — Mogłabym ci powiedzieć, ale chyba ciekawiej będzie, jeśli sam odkryjesz...

            Uśmiechnął się słodko i przysunął do ciebie, składając na twych ustach lekki pocałunek. Wycofał się jednak zaraz i uważnie przyjrzał twojej rozanielonej twarzy. - Mhm... to już dwie rzeczy... co jeszcze... — Jego dłoń bezwstydnie przejechała po twoim udzie, aż podskoczyłaś zaskoczona.

            — Może zaczekamy z tym aż skończę jeść? - zaproponowałaś, odsuwając delikatnie, acz zdecydowanie jego dłoń.

            — Oczywiście, panno (T/N), jestem bardzo cierpliwy.

            — Potrafię w to uwierzyć.

            Cierpliwość Smitha rzeczywiście została wystawiona na próbę, bowiem kiedy już objadłaś się grzankami, zrobiłaś się bardzo senna. Rozłożyłaś się na dywanie, dopijając herbatę i opierając głowę na kolanach Smitha, który usiadł obok. Przeczesał ci włosy palcami, a ty zamruczałaś jak kotek.

            — A więc trzecia rzecz. — Usłyszałaś jeszcze, nim usnęłaś.

***

            Przyjemnie było zbudzić się następnego ranka w ramionach Smitha. Musiał zanieść cię do łóżka, bo właśnie tam się znajdowaliście. W sumie, miał już w tym wprawę.           Oczywiście nie spał, tylko obserwował cię, bawiąc się kosmykiem twoich włosów. Nie miał na sobie marynarki, która wisiała na oparciu krzesła. Po raz pierwszy widziałaś go w samej koszuli, wyglądał o wiele bardziej niewinnie.

            — Dzień dobry, panno (T/N). — Przywitał cię, zauważywszy, że już nie śpisz.

            — Spędziliśmy noc w jednym łóżku, a ty wciąż zwracasz się do mnie "panno (T/N)". — Pokręciłaś głową z niedowierzaniem.

            — Do niczego zobowiązującego przecież nie doszło, — odparł.

            Prychnęłaś, opierając się o jego pierś i unosząc, żeby zerknąć na stojący na szafce nocnej budzik, ale nim zdołałaś to zrobić, jęknęłaś głośno z bólu.        

            — Co się stało?

            — Chyba źle spałam... — Odparłaś, przysiadając na kolanach i rozmasowując kark.

            — Może pomóc? — zapytał i nie czekając na odpowiedź sięgnął dłonią do twojej szyi. Miał zdecydowanie cieplejsze i silniejsze ręce niż twoje własne, nie protestowałaś więc, gdy okrężnymi ruchami sunął wzdłuż twych zbolałych mięśni. Było ci cudownie. Przymknęłaś oczy, mrucząc głośno.

            Smith przez dłuższą chwilę skupiał swe wysiłki na twym karku, po czym zsunął dłonie na ramię. Aż jęknęłaś cicho pod wpływem nacisku.

            — W porządku?

            — Tak, tak, nie przestawaj. — Dosłownie roztapiałaś się pod jego dłońmi, wciąż mrucząc cichutko.

            Powoli jego zręczne palce podążały coraz dalej, lekko odsuwając ramiączka koszulki.

            — Gdzie jeszcze panią boli, panno (T/N)?

            — Wszędzie, — odparłaś z zapałem.

            Smith uśmiechnął się półgębkiem nie przestając cię masować. Nie odważył się jednak cię rozebrać. Jego palce sunęły wzdłuż kręgosłupa, raz po nagiej skórze raz po materiale. Było ci naprawdę dobrze, tak dobrze, że zapragnęłaś więcej...

            — Smithy... — mruknęłaś, zagryzając wargę.

            — Tak, panno (T/N)?

            Usiadłaś na nim okrakiem, co wyraźnie go zaskoczyło. Przez chwilę bawiłaś się kołnierzykiem jego koszuli, aż wreszcie zdecydowałaś się rozpiąć jej góry guzik, potem kolejny. Poluźniłaś krawat. — Chciałabym...

            — Czego by pani chciała, panno (T/N)? — wyszeptał.

            Pochyliłaś się nad nim. — Żebyś wreszcie zaczął mówić mi po imieniu. — Sapnęłaś mu do ucha, omiatając włosami jego twarz.

            Uśmiechnął się, a ty wyślizgnęłaś się z jego objęć i zeszłaś z łóżka. — Idę się umyć.

            — Panno (T/N), to nie wypada, tak mnie zostawiać...

            Tylko się do niego uśmiechnęłaś licząc, że zrozumie i weszłaś do łazienki. Powoli zrzuciłaś z siebie ubrania i weszłaś pod prysznic. Przez chwilę rozkoszowałaś się ciepłą wodą spływającą po twoim ciele, gdy w pewnym momencie otoczyły cię silne ramiona, a nagie ciało przylgnęło do ciebie od tyłu. Wtopiłaś się w nie z błogim uśmiechem na ustach.

            — Smithy... — mruknęłaś cicho.

            — Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko, panno (T/N)... — wyszeptał ci do ucha.

            — Chyba żartujesz, — odparłaś z czułością głaszcząc otaczające cię ramiona. Smith w odpowiedzi zaczął całować twoją szyję. O tak, tego było ci trzeba. Poddałaś się zupełnie wszystkiemu, co robił. Nie miałaś pojęcia, że potrafi być taki zmysłowy.

            — Nie zapominajmy, że niedługo muszę iść do pracy... — na chwilę pozwoliłaś sobie na powrót do rzeczywistości.

            — Nie musi pani, panno (T/N). Proszę zdać się na mnie...

            No i zdałaś się na niego.

            Ach, cóż to był za rozkoszy poranek. Rozpływałaś się w jego ramionach, pod strugami ciepłej wody blisko godzinę, a może i dłużej. Potem, kiedy już się wysuszyliście, porozpływaliście się jeszcze odrobię w łóżku. Jakże trudno było przestać, gdy już raz pozwoliliście sobie na tyle… Wciąż chciałaś więcej i więcej. Żeby jakoś nad tym zapanować, Smith zaproponował, żebyście zjedli śniadanie w kawiarni nieopodal. Uznałaś, że to nie jest zły pomysł.

            Kiedy trochę oprzytomniałaś, chciałaś zadzwonić do pracy z jakimś usprawiedliwieniem, ale Smith powiedział, że nie musisz, bo on już wszystko załatwił. Zastanawiałaś się, kiedy niby zdążył to zrobić, ale w końcu uznałaś, że później będziesz się tym martwić. Teraz chciałaś korzystać z ziemskich rozkoszy, ile się dało. I miałaś rację, bo szybko okazało się, że piękne dni nie miały trwać długo…

Chapter 5

Notes:

Tym razem rozdział dłuższy, ale też sporo się w nim dzieje. Mam nadzieję, że chronologia wydarzeń jest zrozumiała, choć mamy tu kilka skoków czasowych. Gdyby coś było nie tak, proszę o informację ;)

P.S. Czytelniczka zyskała swoje pozamatrixowe imię: Imp

Chapter Text

Zostaliście zamknięci, całkowicie odcięci. Tank nie mógł was w tej sytuacji wyciągnąć z Matrixa, a jedyne osiągalne wyjście znajdowało się w ścianach budynku, którymi poprowadzone były rury i kable. Jednak, żeby można było uciec tą drogą niepostrzeżenie, potrzebny był ktoś do odwrócenia uwagi.

            — Imp? — Morfeusz spojrzał na ciebie pytająco. Kiwnęłaś głową i popędziłaś do schodów. Już nie raz to robiłaś... dla ciebie jednej takie akcje dywersyjne były stosunkowo bezpiecznie. Nawet, kiedy cię złapali... no cóż... i tak nie było to problemem.

            — Czekaj! Przecież to samobójstwo! — usłyszałaś głos Neo. Uśmiechnęłaś się pod nosem. Tak szybko się uczył, łatwo było zapomnieć, że jest nowicjuszem i o wielu sprawach nie ma jeszcze pojęcia.

            — Nic mi nie będzie, Neo. Ale wy musicie wiać.

            Morfeusz zagonił szybko jego i pozostałych do dziury w ścianie, a ty przysiadłaś w korytarzu na półpiętrze i zaczęłaś swoje przedstawienie.

            Szlochałaś cicho, ale nie zbyt cicho. Chodziło o to, byś została usłyszana. Po chwili, tuż przed tobą pojawiła się zgraja uzbrojonych policjantów. Wycelowali w ciebie lufy pistoletów i zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego. Zapłakałaś głośniej, uznając, że nadszedł czas i krzyknęłaś — Smithy!

            Najbliższy policjant zaczął drżeć, a tuż po chwili, zamiast niego, przed tobą w całej swej groźnej okazałości, stał agent Smith.

            — Opuścić broń! — powiedział, przekrzykując wrzeszczących policjantów. — Panno, (T/N)... — mruknął, zwracając się do ciebie, gdy się uspokoili. — Zawsze musi pani pakować się w tarapaty?

            — No cóż... jeśli na ratunek przybywa taki dzielny rycerz na białym koniu, jak ty, to naprawdę ciężko się oprzeć, — westchnęłaś rozmarzonym tonem.

            Widziałaś, jak walczy ze sobą, żeby się nie uśmiechnąć. Policjanci zerknęli na niego niepewnie.

            — Gdzie pani znajomi, panno (T/N)?

            — A skąd ja mogę wiedzieć... — Teatralnie wzruszyłaś ramionami. — Wiesz, jacy oni są, nie tłumaczą się nikomu.

            — Panno (T/N), nie pora na żarty. Czy chce pani, bym przestał być miły?

            — Mmmm... nie kuś.

            Już sobie wyobrażałaś, jaki ubaw musiał mieć Tank, obserwując ten cyrk. Ale nawet to lubiłaś... Ostatnio to był jedyny sposób na kontakt ze Smithem... Tyle się zmieniło, właściwie wszystko, ale to jedno pozostało bez zmian, wciąż był ci bardzo drogi.

            — Panno (T/N), apeluję, by dobierała pani słowa rozważniej. A teraz czekam na odpowiedź... gdzie pani przyjaciele?

            Zerknęłaś na nadgarstek, jakbyś sprawdzała godzinę. — Och, zdaje się, że o tej porze śpią smacznie w łóżeczkach...

            — Dość. Za wiele sobie pani pozwala. — Chwycił cię za ramię i podniósł do pozycji stojącej. Gest był bardzo gwałtowny, ale jednocześnie delikatny.  — Może i zażyła pani tę przeklętą czerwoną pigułkę, ale nie zmienia to faktu, że wciąż mogę panią tu uwięzić. Bez telefonu od swoich przyjaciół, nie wróci pani do nich.

            — Smithy, zostać z tobą jest równie miłą opcją, co wrócić do nich. — Tą gadką kupowałaś czas reszcie, musiałaś ciągnąc ją jak najdłużej. Niestety, dość sporym utrudnieniem było to, że Smith miał wgląd we wszystko.

            Nagle przycisnął słuchawkę do ucha, sapną do policjanta obok — Trzymajcie ją — i zniknął za rogiem.

            — NIE! — wrzasnęłaś, umykając ślamazarnym łapom funkcjonariuszy. Musiałaś chwilę się z nimi poszarpać, ale udało ci się w niedługim czasie uwolnić i popędzić w ślad za ukochanym. Już z daleka usłyszałaś odgłosy nie wróżące niczego dobrego. Wpadłaś do zdewastowanej łazienki, ujrzałaś leżącego na podłodze Morfeusza i stojącego nad nim Smitha. Krzyk uwiązł ci w gardle, gdy padłaś na kolana obok swego mentora. Spróbował się podnieść, ale było mu bardzo ciężko.

            — W porządku Impie, — powiedział słabym głosem, gdy pomogłaś mu usiąść.

            Smith chwycił cię za rękę i podniósł z podłogi. — Mam co chciałem, wobec czego pozwolę pani odejść.

            Prychnęłaś, wyrywając mu się. — Też mi łaskawca. Albo odejdę razem z nim albo zostaję!

            — Panno (T/N), drugi raz pani tego nie zaproponuję.

            — Imp, proszę... — chrypnął Morfeusz zza twych pleców. Wiedziałaś, że to nie prośba, a rozkaz byś natychmiast uciekła, ale tak trudno było go wykonać, wiedząc, że Smith cię nie skrzywdzi i nikomu innemu na to nie pozwoli. A dając się schwytać razem z Morfeuszem, może udałoby ci się jakoś i jego wyciągnąć z tej kabały.

            — Czego ty właściwie chcesz, Smith? — westchnęłaś ciężko. — Czemu jesteś taki nieugięty i nieustępliwy... Nie męczy cię to...? Czy nie było ci dobrze, gdy spędzaliśmy czas razem, zanim to wszystko się rozpętało...? Czy nie moglibyśmy tak już zawsze?

            — Nie mam wyboru, panno (T/N) i dobrze pani o tym wie. Muszę robić to, co do mnie należy, do czego mnie stworzono. Inaczej zostanę usunięty z symulacji.

            — Jednak nie zawsze tak wiernie hołdowałeś tym zasadom... — Przypomniałaś mu z naciskiem. — Bywało, że robiłeś wiele zupełnie innych rzeczy...

            — To były inne czasy, panno (T/N). I pani była wtedy inna, nie wiedziała pani o wszystkim...

            — Ale teraz wiem i dzięki tej wiedzy zrozumiałam, że wszystko jest możliwe. — Spojrzałaś mu głęboko w oczy. Okulary gdzieś zniknęły, zapewne potłuczone w walce z Morfeuszem. — Musi być sposób, żebyś się uwolnił.

            Przez chwilę myślałaś, że ulegnie. Że przytuli cię, jak kiedyś i powie: "Dobrze, spróbujmy." Niestety, nadbiegła grupa policjantów, którym wcześniej uciekłaś na schodach,  a on jedynie delikatnie odsunął cię na bok i kazał im pojmać Morfeusza.

           

            W sumie to nie jedna, a dwie rzeczy się nie zmieniły. Smith także wciąż żywił do ciebie jakieś uczucia... o ile można było to tak nazwać. Nie do końca wiedziałaś czym był; mówiono, że programem, ale w to trudno było uwierzyć znając go tak dobrze jak ty. Pewne było tylko to, że nie jest człowiekiem. I to najbardziej cię bolało, bo oznaczało, że Smith nie istniał poza Matrixem. Tak naprawdę nigdy nie mógłby być wolny. Jednak już wolność w obrębie symulacji była według ciebie i tak lepsza niż totalne zniewolenie przez system, który ją tworzył.

 

***

 

            Nie chciałaś opuścić Morfeusza, wobec czego i ciebie zabrali do swojej głównej siedziby. Jeden z pozostałych agentów bardzo brutalnie chwycił cię za łokieć i wepchnął do samochodu, na tylne siedzenie obok Morfeusza. Smith znalazł się przy was w jednej chwili.

            — Jeśli jeszcze raz zobaczę, że jej dotykasz, zostaniesz odesłany... — nie usłyszałaś jego wypowiedzi do końca, bo zatrzasnął drzwi samochodu, ale domyśliłaś się, że grozi swemu współpracownikowi wyrzuceniem poza Matrix. Tam, gdzie trafiają wszystkie niepotrzebne, przestarzałe, zepsute lub niebezpieczne programy.

            — Nie powinnaś tego robić... — szepnął słabym głosem Morfeusz. Wyglądał naprawdę bardzo źle i najwyraźniej tak samo się czuł. Wygrzebałaś z kieszeni jakąś starą chusteczkę i otarłaś mu delikatnie zakrwawioną twarz.

            — Nie mogłam cię zostawić. Wspólnie może jakoś uda nam się uciec.

            — Oboje dobrze wiemy, że nie jestem jedynym powodem dla którego zostałaś... Imp, musisz wreszcie wybrać jedną ze stron. Twoje serce nadal jest w Matrixie...

            — Jestem i zawsze będę po stronie wolności, wolności dla wszystkich istot, ale nie mogę... nie oczekuj, że przestanę go kochać od tak. Zresztą sam niejednokrotnie wykorzystywałeś łączące nas uczucie we własnych celach, więc nie praw mi morałów.

            — Przepraszam. Nie chciałem być tak obcesowy. Obawiam się jednak, że zginę niedługo, a nie chcę odejść z myślą, że nie uświadomiłem ci bardzo ważnej rzeczy - Agent Smith jest i zawsze pozostanie jedynie programem, iluzją, złudzeniem tak jak cały Matrix. Proszę, nie pozwól, by ta iluzja przysłoniła ci prawdę o tym, że dla nich nie istnieje wolność… Oni nie rozumieją tego pojęcia.

            — Zabawne… zdaje mi się, że wielu ludzi, przed wyciągnięciem z Matrixa również nie rozumie pojęcia wolności…

            Morfeusz tylko uśmiechnął się smutno.

            — Nie kłóćmy się już. Na razie niech naszym jedynym zmartwieniem będzie ocalenie cię, okej? — powiedziałaś pojednawczo. 

              Kiwnął głową, jednak wyglądało na to, że jest już zupełnie pogodzony z losem, jak to miał w zwyczaju. Nawet lubiłaś ten jego akceptujący sposób bycia, chciałaś stać się kiedyś podobna do niego.

            Otworzyły się drzwi od strony kierowcy i za kierownicą usiadł agent, który okazał się taki brutalny, a miejsce pasażera zajął Smith.

            Odwrócił się do was, gdy samochód ruszył, właściwie powinnaś powiedzieć, że odwrócił się do ciebie i zapytał, jakbyś to ty, a nie Morfeusz została stłuczona na kwaśne jabłko. — W porządku, panno (T/N)?

            Kiwnęłaś tylko lekko głową, bo jego słowa obudziły w tobie wspomnienie. Dość świeże wspomnienie, które chwyciło cię za serce, stając przed twoimi oczami.

 

***

 

            Był chłodny i mglisty marcowy poranek, ponad rok wcześniej. Szłaś właśnie do pracy, bo Smith miał jakieś ważne sprawy służbowe do załatwienia, a ty, pomimo jego krętactw i ciągłego załatwiania ci zwolnień, musiałaś od czasu do czasu się w pracy pokazać.

            Minął prawie miesiąc odkąd po raz pierwszy odciągnął cię od służbowych obowiązków pod tym idiotycznym pretekstem, że jesteś potrzebna w jakieś rządowej sprawie, a potem pojechaliście na tę cudną polankę i pierwszy raz się całowaliście. Od tej chwili wasza relacja jeszcze bardziej się pogłębiła. Spędzaliście ze sobą mnóstwo czasu, często spożytkowanego na czułościach, migdaleniu się, czy kochaniu pod prysznicem, ale nie tylko. Wspólnie czytaliście, oglądaliście filmy, przygotowywaliście posiłki, chodziliście wieczorami do klubów, byś mogła się wytańczyć, on wtedy głównie pilnował twego bezpieczeństwa. Dużo też spacerowaliście, najczęściej wybieraliście się do wiadomego lasu, raz nawet, dotarłszy na polankę oddaliście się tam namiętności, pomimo chłodu, który mroził wam gołe zadki. Nie było to jednak wtedy istotne, gdyż wewnątrz cała płonęłaś ogniem rozkosznej błogości.

            Idąc tamtego ranka do pracy, rozmyślałaś właśnie o planach na wieczór, popijając kawę z kubka termicznego i dzielnie maszerując przed siebie. Nagle usłyszałaś syrenę alarmową w budynku, obok którego przechodziłaś. Zaskoczona, przystanęłaś by przyjrzeć się sytuacji.

            Budynek ów, bank, o tej wczesnej godzinie był oczywiście jeszcze zamknięty, przez oszklone drzwi nie było widać nawet krzątających się pracowników, za to ktoś inny krzątał się wyjątkowo gwałtownie.

            Ktoś o kim z miejsca mogłaś powiedzieć, że nie jest pracownikiem tej instytucji. Kobieta w długim czarnym płaszczu, wysokich butach i okularach przeciwsłonecznych jedną ręką przerzucała stosy papierów przy biurku, a drugą przyciskała do ucha telefon komórkowy, mówiąc coś szybko. Miała ostre, ale bardzo piękne rysy twarzy, które uwidaczniała krótka, przylizana fryzura.

            Schowała telefon do kieszeni, zabrała kilka teczek z papierami i rzuciła w szklane drzwi sporej wielkości przyciskiem do papieru. Ku twemu zdziwieniu szyba rozbiła się w drobny mak, a kobieta wyskoczyła przez nią rozglądając się dookoła. W oddali słychać już było zbliżającą się policję. Kobieta dostrzegła cię, jedyną żywą istotę (poza gołębiami) w pobliżu i w mgnieniu oka w jej dłoni znalazł się pistolet, mierzący prosto w twoją głowę.

            — Hej! Droga pani, spokojnie! Ja nic nie widziałam... to znaczy, na moment mnie zamroczyło i.… no wie pani, ja się teraz odwrócę, dobrze? A pani pójdzie w swoją stronę...

            Uśmiechnęła się półgębkiem i zdawało ci się, że już miała opuścić broń, gdy nagle, dosłownie znikąd pojawił się Smith i stanął na linii strzału, osłaniając cię własnym ciałem.

            — Nie radzę. — Ostrzegł, zwracając się do kobiety, która wyglądała na dość zaskoczoną. Spojrzała na ciebie, potem na niego i jeszcze raz na ciebie.

            — Smithy... — szepnęłaś w międzyczasie. — Może oboje udajmy, że nic nie widzieliśmy...

            Smith zignorował cię i wyciągnął rękę, jakby oczekiwał, że kobieta odda mu teczki z papierami. Syreny policyjne były coraz bliżej. Kobieta przesunęła się lekko w prawo, znowu celując w ciebie. Smith natychmiast przyjął nową pozycję, by ponownie cię osłonić. Na jej twarzy znowu zagościł uśmieszek. Uskoczyła w lewo i wystrzeliła, a potem zaczęła uciekać. Jednak Smith jej nie gonił. Odwrócił się i złapał cię w ostatniej chwili zanim się przewróciłaś.

            Gdy kula przeszyła ciało, poczułaś piekący ból, zaczęła lać się krew i chyba przez to doznałaś szoku, kubek z kawą upadł na chodnik, a zaraz potem nogi odmówiły ci posłuszeństwa.

            Rana była powierzchowna, kula ledwie otarła się o twoje ramię i zagłębiła w nim może na trzy milimetry. Właściwie już wtedy wiedziałaś, że Trinity celowo tylko cię drasnęła. Nie chciała cię skrzywdzić, bo domyśliła się, że jesteś ważna dla Smitha i możesz się jeszcze przydać. Sądziła, i miała rację, że jeśli cię zrani, będzie miała większą szansę na ucieczkę, niż gdyby zraniła jego samego.

            Kiedy spotkałyście się ponownie, przeprosiła cię za to, ale ty i tak nie miałaś jej za złe. Doskonale rozumiałaś w jakiej sytuacji się znalazła.

            Patrzyłaś za uciekającą kobietą jeszcze przez chwilę, pędziła z nadludzką szybkością wzdłuż ulicy, podczas gdy Smith pewnymi ruchami ściągał z ciebie kurtkę i zakładał opaskę uciskową ("Nic pani nie będzie, panno (T/N), obiecuję..."). Kobieta wskoczyła niemal bez wysiłku na balkon na pierwszym piętrze, po czym zniknęła we wnętrzu mieszkania.

            Gdy przybyła policja i jego koledzy, tajniacy - przynajmniej tak wtedy o nich myślałaś, Smith wezwał karetkę. Próbowałaś oponować, bo przecież z tak niewielkim obrażeniem możesz sama pojechać do szpitala, ale on się uparł. Kiedy przybyli ratownicy i zbadali cię dokładnie, orzekli, że na ranę należy założyć szwy, gdyż jest zbyt duża i sama może się nie zrosnąć. 

            Wpakowali cię do karetki, a ty potulnie na to pozwoliłaś. Smith zostawił swoich kumpli w pół zdania i dołączył do ciebie nim karetka odjechała, całe szczęście nie na sygnale. Usiadł na krześle obok i ująwszy twą dłoń w swoją, zapytał: — W porządku, panno (T/N)?

            — Tak.

            — Czy aby na pewno? — Przyjrzał się uważnie twojej twarzy, odgarniając zbłąkane kosmyki włosów z czoła i przykładając do niego dłoń. Choć była ciepła, jej dotyk sprawił, że poczułaś ulgę. — Zdaje się, że jest pani w szoku.

            — Może tak... — przytaknęłaś. — Jeszcze nigdy do mnie nie strzelano. Smith, kto to był? Ta kobieta? Wygląda na to, że już wcześniej ją znałeś, a ona ciebie.

            — Sądzę, panno (T/N), że im mniej pani o niej wie, tym jest pani bezpieczniejsza, — wyznał szczerze.

            — Zaskakujące, jak szybko poznała twój słaby punkt, prawda?

            — Jaki znowu słaby punkt? — zdziwił się.

            Uśmiechnęłaś się krzywo. — Mnie.

            Smith zamilkł i przez dłuższą chwilę zupełnie się nie odzywał, wyraźnie pogrążony we własnych myślach.

            — Chyba wytrąciłam cię z równowagi... — zaczęłaś w końcu, nie mogąc już dłużej znieść tego milczenia.

            — Przepraszam, panno (T/N) ... po prostu się zamyśliłem. Absolutnie niech pani nie myśli o sobie w taki sposób, nie jest pani żadnym słabym punktem. Jeśli już to jest pani najmocniejszym z wszelkich dotyczących mnie punktów i to dla mnie wielki zaszczyt i przywilej, że mogę cieszyć się pani towarzystwem i uwagą, a także opiekować się i bronić panią, gdy zachodzi taka potrzeba. — Pocałował cię delikatnie.

            — Dziękuję... — westchnęłaś z uśmiechem. — Za pocałunek i za miłe słowa również.

            Smithy uśmiechnął się, ale pod pozornym zadowoleniem, wciąż wyglądał na zaniepokojonego. I rzeczywiście miał ku temu powody, ale o tym dowiedziałaś się dopiero później...

 

***

 

            To wspomnienie było tak jasne, wyraźne i niemal namacalne, czułaś jego usta na swoich, jego dłoń na czole, ból w ramieniu, w które trafiła kula... Zdawało się, że to było tak niedawno..., a jednocześnie jakby w jakimś innym życiu.

            — Panno (T/N)? — Smith, ten w chwili obecnej, miał minę niemal równie zaniepokojoną, jak w twojej retrospekcji. Widocznie tak mocno się zatopiłaś we wspomnieniach, że nie reagowałaś dłuższą chwilę.

            — Przepraszam, coś mi się przypomniało. — Spojrzałaś na niego znacząco. — Pewna przejażdżka karetką.

            Wiedział o czym mówisz, ale nie skomentował, choć widziałaś, że miał na to ochotę. Może gdyby nie było świadka w postaci jego towarzysza. Nie sądziłaś by obecność Morfeusza w jakiś sposób mogła go krępować, do tej pory nie krępowała go obecność nikogo z odłączonych.

            W tej chwili bardzo mocno zatęskniłaś za bliskością Smitha, za czułym i nieśpiesznym dotykiem. Brakowało ci bardzo spokoju, który zawsze towarzyszył waszym spotkaniom zanim... Zanim dostałaś czerwoną pigułkę i świat wywrócił się do góry nogami.

 

***

 

            Trinity miała na ciebie oko od waszego pierwszego spotkania. Szybko zrozumiała, że jesteś dla Smitha ważna, a gdy wraz z Tankiem obserwowali cię w Matrixie, ze zdumieniem patrzyli jak wiele czasu agent z tobą spędza.

            Morfeusz uznał to za dar od losu. Właśnie, gdy byli tak blisko odnalezienia Wybrańca, pojawił się również ktoś, kto może być ich ochroną przed przynajmniej jednym agentem. Musieli tylko cię zwerbować i wyciągnąć z Matrixa... a w tym mieli już wielką wprawę.

            Zanim doczekali się na moment, w którym nie było przy tobie Smitha, minęło trochę czasu, bowiem ów czuł już pismo nosem i od wydarzeń pod bankiem nie opuszczał cię nawet na chwilę. W końcu zdecydowali się sami odciągnąć go od ciebie. Cypher, Switch i Apok zrobili małą drakę w dzielnicy niedaleko twojej, a Morfeusz, Trinity i Mysz zapukali do twoich drzwi zaraz po tym, gdy Smith popędził wykonywać swe obowiązki względem Matrixa.

            — Dzień dobry, czy możemy zająć chwilę? — Od razu rozpoznałaś stojącą przed tobą kobietę z akcji pod bankiem. I choć umysł mówił ci, żeby zamknąć jej i jej towarzyszom drzwi przed nosem, posłuchałaś serca, które podpowiadało, żeby ich wysłuchać.

            Nie narzucali się. Trinity przedstawiła wszystkich, po czym wspominając wasze poprzednie spotkanie wyraziła żal, że tak się zakończyło. Następnie Morfeusz wymienił z tobą kilka zdań, które zapamiętałaś doskonale:

            — Jesteśmy spoza systemu, tacy jak wszyscy, a jednak inni. Przyszliśmy tu, ponieważ wiemy o twojej znajomości z agentem, a ta znajomość czyni cię dla nas kimś wyjątkowym.

            — W jakim sensie? — zapytałaś.

            — Mogłabyś nam bardzo pomóc. Staramy się werbować coraz więcej ludzi do naszej grupy, a twoja zażyłość z agentem czyni cię jedną z pierwszych na liście kandydatów.

            — Co to za grupa? — Przyjrzałaś się uważnie ich twarzom. — Czym się zajmujecie?

            — Walczymy z systemem, który więzi wszystkich dookoła. Możemy obudzić cię ze snu i pokazać prawdę, jednak decyzję czy chcesz śnić dalej, czy kontynuować dalsze życie na jawie, będziesz musiała podjąć sama.

            Nie powiedzieli więcej za pierwszym razem. Zniknęli równie szybko jak się pojawili, na długo przed tym, zanim wrócił Smith.

            Dla dobra was obojga chciałaś zataić przed nim tę wizytę. Miałaś sporo do przemyślenia, a nie chciałaś by jego rady zaważyły na tym, jak ocenić tę sytuację. Nie wiedziałaś wtedy o jednej istotnej rzeczy, o wglądzie Smitha w Matrix. Poprzez waszą zażyłość, mógł bez problemu, w każdej chwili wiedzieć co robisz. Nie miało znaczenia, czy mu powiesz, czy nie, on i tak wiedział, że u ciebie byli.

            Gdy wrócił do ciebie, zachowywał się jakby nigdy nic, ale poznałaś niemal od razu, po dziwnych, ukradkowych spojrzeniach, że coś jest nie tak. Właśnie zmywał naczynia po kolacji, kiedy zdecydowałaś się jednak podjąć temat.

            — Zdaje się, że domyślasz się a może nawet wiesz, kto mnie odwiedził? — powiedziałaś spokojnie, opierając się o framugę drzwi prowadzących do kuchni. Uważnie obserwowałaś jego niewzruszony profil. Pochylony nad zlewem, wyglądał tak... zwyczajnie, bez okularów i w samej koszuli, w której podwinął rękawy, by się nie zmoczyły.

            — Tak, — przyznał.

            — Nie powiedzieli mi zbyt wiele, ale dość, bym uznała, że mają cię za swego wroga. Czy to prawda?

            — W pewnym sensie jesteśmy wrogami. — Odłożył umyty talerz na suszarkę i zabrał się za mycie sztućców.       

            — Dlaczego? Proszę Smithy, wytłumacz mi wszystko. — Uznałaś, że może jednak dobrze będzie poznać jego wersję tej historii, ostatecznie nie wydawał się zły tym, że rozmawiałaś z Morfeuszem.

            — Nie mogę... — Smith pokręcił głową. — Panno (T/N)..., czy jest pani nieszczęśliwa?

            — Oczywiście, że nie.

            — W takim razie ta wiedza i tak na nic się pani nie zda. Proszę mi zaufać. — Odłożył umyte sztućce i wytarł mokre dłonie w ścierkę. — Jeżeli znowu będą się z panią próbowali skontaktować, a na pewno będą, proszę ich zignorować, to taka moja dobra rada. Oczywiście zrobi pani, jak zechce..., ale proszę pamiętać, że zawsze mam na względzie tylko pani dobro, a oni… oni mają inne priorytety.

            Nagle uderzyła cię straszna myśl, którą musiałaś wypowiedzieć na głos. — Smithy..., a jeślibym... jeślibym kiedykolwiek do nich przystała, to i my automatycznie stalibyśmy się wrogami?

            Smith nie odpowiedział od razu. Odrzucił ścierkę, pokonał dzielącą was przestrzeń, otoczył cię ramieniem i przytulił do siebie. — Panno (T/N), choćby nie wiem co się zadziało, nigdy nie będę dla pani wrogiem, to mogę śmiało obiecać.

            I rzeczywiście tak było. Choć w końcu stanęliście po przeciwnych stronach barykady, jego stosunek do ciebie nie uległ zmianie.

 

            Kolejne dni mijały niemal równie błogo, jak na początku, ale w końcu, co było nieuniknione, Morfeusz ponownie stanął na twojej drodze.

            Tym razem mówił więcej i choć wcale nie spodobało ci się to to mówił..., jakaś część ciebie wiedziała, że jego słowa są prawdziwe. Obnażając przed tobą kłamstwa i iluzje Matrixa, Morfeusz trafił na podatny grunt. Ostatnio właśnie jakbyś na to czekała... Sama dostrzegłaś już bezsens otaczającej rzeczywistości, okazało się, że trafnie wyczułaś, że coś było nie tak.

            Postawił przed tobą wybór, którego musiałaś dokonać w ciągu kilku minut, bowiem Smith już pędził wam na spotkanie. Nie chciałaś go zostawiać bez pożegnania, ale Morfeusz przyrzekł ci, że jeszcze nie raz go zobaczysz i będziesz mogła do niego w każdej chwili wrócić.

            No cóż. W ustach waszego mentora wszystko brzmiało pięknie, ale nauczyłaś się później, że często rzeczywistość okazywała się zupełnie inna. Spotkałaś się ze Smithem dopiero po trzech miesiącach od odłączenia. Tyle minęło nim doprowadzili twoje ciało, prawdziwe ciało, do porządku i nim mogłaś na powrót wejść do Matrixa. Powinnaś była wcześniej przejść jeszcze treningi, ale się uparłaś i Morfeusz musiał ustąpić. Jednak w tamtej chwili wierzyłaś, że twoja rozłąka ze Smithem będzie jedynie chwilowa, no i, że uda ci się go przekonać, by dołączył do ciebie po jasnej stronie mocy.

            Dwie tabletki, niebieska i czerwona. Po zażyciu pierwszej mogłabyś wrócić do swego Matrixowego snu, a jeśli wybrałabyś drugą, czekało cię totalne przebudzenie.

            W czasie gdy ty dumałaś nad dwiema pigułkami, jeden z towarzyszy Morfeusza, którego wtedy jeszcze nie znałaś, ale teraz wiedziałaś już, że to był Cypher, zapytał go: — Nie boisz się, że on po prostu ją przejmie i skończy się zabawa?

            — Nie zrobi tego, jestem pewien, — odrzekł Morfeusz.

            — O czym mówicie? — zapytałaś.

            — Agent może przejąć ciało dowolnej osoby, która jest podłączona do Matrixa, — wyjaśnił Morfeusz. — Czyli także twoje... Na pewno dostał już informację, że jesteś z nami. Mógłby po prostu cię przejąć i nas wszystkich zabić, jednak, jeśli wasza relacja jest taka, jaka myślę, że jest, to mam pewność, że tego nie zrobi. Przejęcie jest swego rodzaju aktem przemocy dokonanym na umyśle podłączonego... a on przecież nie użyje przemocy wobec ciebie, prawda?

            Kiwnęłaś głową, przekonana, że Morfeusz ma rację.

            — Czy... czy jego też nie można byłoby wyciągnąć? — zapytałaś z nadzieją. Wtedy jeszcze nie powiedzieli ci całej prawdy. W sumie, dobrze zrobili, bo gdybyś się dowiedziała w tamtej chwili, że Smith jest programem, zapewne wstrząs byłby zbyt mocny i mogłabyś zdecydować się na niebieską tabletkę.

            — O tym porozmawiamy później, — odparł wymijająco Morfeusz. — Na razie najważniejsze jest odnaleźć Wybrańca, a ty możesz nam w tym pomóc, Imp...

            — Imp?          

            — To twoje nowe imię. — Morfeusz uśmiechnął się szeroko. — Idealnie pasuje, do tego co zrobiłaś z agentem.

            — No tak..., chochlik... — Nawet ci się to spodobało. Wreszcie uznałaś, że dość zastanawiania się. Chwyciłaś czerwoną tabletkę, połknęłaś ją i popiłaś dużą ilością wody. Morfeusz kiwnął głową z uznaniem, a po chwili pojawiła się Trinity i zaczęła podłączać ci elektrody.

            — No, to zaraz się zacznie, — skomentował Cypher, manipulując przy dziwnym urządzeniu, które stało obok.

            Ale mylił się. Już się zaczęło.

 

***

 

            Otrząsnęłaś się z tych przykrych wspomnień koszmarnej sensacji bycia "wysysaną" z Matrixa. Bardzo nieprzyjemne doświadczenie. A jeszcze gorsza była pobudka w kriogenicznej komorze… Dosłownie jak w najstraszniejszym horrorze. Akurat o tym wolałaś nie myśleć.

            Wciąż jechaliście. W samochodzie panowała nienaturalna cisza, którą postanowiłaś przerwać. Powodowana zapewne wspomnieniami oraz maksymą, że lepiej zrobić coś i tego żałować, ni żałować, że się nie zrobiło, położyłaś dłoń na ramieniu Smitha i pochyliłaś się by szepnąć do niego: — Bardzo za tobą tęsknię, Smithy.

            Chwycił twą dłoń udając, że ją odsuwa, ale jednocześnie ścisnął ją delikatnie, jakby chciał przekazać, że on również tęskni.

Chapter Text

Samochód zatrzymał się u stóp wielkiego drapacza chmur, agenci wysiedli. Ten który prowadził, wyciągnął Morfeusza z samochodu, a Smith zajął się tobą.

            Kiedy znaleźliście się wewnątrz pełnej niezliczonej ilości pięter, pokoi i korytarzy kwatery głównej, Smith wprowadził cię do oddzielnego pomieszczeniu, podczas gdy Morfeusza zabrali do gabinetu naprzeciw.

            — Ale zaraz...! — zawołałaś, przytrzymując drzwi, zanim Smith je zamknął. — Nie rozdzielaj nas, proszę.

            — Panno (T/N), czy będę musiał panią związać?

            — Smith...

            — Proszę odsunąć się od drzwi, nie chciałbym zrobić pani krzywdy.

            Próbowałaś prosić, przemawiać do rozumu, a nawet grozić, ale nic z tego. Smith był niewzruszony i nieugięty, W takich momentach żałowałaś, że nie przeszłaś szkolenia i nie potrafiłaś naginać Matrixa do swojej woli, co zwykle robiła reszta załogi Nabuchodonozora, gdy wpadali w tarapaty. No, ale ty się uparłaś, by od razu po dojściu do siebie w prawdziwym świecie, wskoczyć w Matrix. Wszystko działo się tak szybko, później nie było czasu na szkolenie, a potem pojawił się Neo i wszyscy zajęli się nim. Zresztą zwykle i tak udawało ci się uniknąć konfrontacji albo w porę zjawiał się Smith i automatycznie kończyła się wszelka agresja wobec ciebie.

            Sytuacja była tak skomplikowana… Trudno ci było nie wracać myślami do początków tej gmatwaniny. Choćby twój pierwszy raz w Matrixie już po odłączeniu. Musiałaś zobaczyć się ze Smithem, po prostu musiałaś…

***

            Morfeusz zostawił cię pod drzwiami twojego domu w Matrixie z telefonem komórkowym jako jedynym towarzyszem. Zbliżał się wieczór, a po ołowianym niebie przesuwały się ciężkie chmury zapowiadające deszcz.

            Dali ci godzinę. Bez względu na to, czy Smith się zjawi, czy nie, po godzinie mieli wrócić i zabrać cię z powrotem. Co prawda, niektórzy uważali takie posunięcie za dość niebezpieczne, zważywszy na to jakim byłaś żółtodziobem. Zwłaszcza Cypher wściekł się, że Morfeusz pozwoli ci zostać samej, bez nadzoru. W sumie rozumiałaś, że jest to spore ryzyko, ale byłaś zdecydowana.

            Zadzwoniłaś domofonem do swojego Matrixowego mieszkanka, w nadziei, że Smith właśnie tam na ciebie czeka.

            — Słucham? — odebrał jakiś zupełnie ci nieznany głos. Wyglądało na to, że już zdążył się tu wprowadzić ktoś inny... Z tego co mówił Tank, śledzący symulację, w pracy także pojawił się ktoś na twoje miejsce, tak jakbyś nigdy nie istniała. Druzgocąca myśl, ale w sumie pocieszająca. Nikomu nie zawalił się świat, przez to, że odeszłaś. Życie toczyło się dalej.

            Nie bardzo wiedziałaś co zrobić, żeby przywołać Smitha. Teraz, gdy byłaś odłączona, zapewne odnalezienie cię było dla niego niemożliwe, jeślibyś mu w tym nie pomogła. Wpadłaś na pewien pomysł, który mógł zadziałać, jeżeli tylko Smith chciał cię odnaleźć…

            Skierowałaś swe kroki do jednego z najbliższych większych skrzyżowań, na którym mimo późnej pory, wciąż panował spory ruch. Wyszłaś na sam środek, zapewne mocno rzucając się w oczy w swojej żółtej kurtce przeciwdeszczowej (nie podobał ci się pomysł, żeby nosić się na czarno, jak reszta, wobec czego wybrałaś sobie strój w swoim własnym guście) i zaczęłaś z krzykiem zatrzymywać samochody.

            — Stop! Pomiary drogowe! Proszę się zatrzymać! Będę zaraz mierzyć szerokość i długość pasów ruchu…!

            — Wariatka! — ktoś krzyknął przez otwartą szybę. — Złaź z drogi!

            — Proszę nie przeszkadzać, inaczej każę pana wysłać do kolonii karnej na Marsie. — Nie zrażona wykrzykiwałaś dalej różne bzdury, które przyszły ci na myśl.

            Długi, przegubowy autobus, żeby w ciebie nie wjechać, ostro skręcił, wpadł w poślizg i zatrzymał się w poprzek jezdni. Kierowcy trąbili i klęli na ciebie, na autobus i na wszystko dookoła, jeden próbował cię nawet rozjechać, ale nie dawałaś za wygraną, wciąż tarasując drogę. W końcu, zanim zjawiła się policja, łaskawie zeszłaś z ulicy, ale samochody pozbijały się tak ciasno, a autobus nie mógł ruszyć, że i tak na tamtą chwilę nikt nie mógł jechać dalej.

            Uśmiechnęłaś się do siebie obserwując to zamieszanie z stosunkowo bezpiecznego miejsca w cieniu pod drzewami, gdy usłyszałaś znajomy głos tuż obok.

            — Doprawdy, panno (T/N), to się nazywa powrót w wielkim stylu.

            Obróciłaś się z prędkością światła i niemal staranowałaś Smitha, rzucając się na niego.

            — Smithy! Tak się cieszę! Bałam się, że nie zwrócisz na to uwagi...

            Otoczył cię mocno ramionami, przyciskając do siebie — Sądziłem już..., tak długo pani nie było, sądziłem, że nie pozwolą pani wrócić, panno (T/N).

            — Długo dochodziłam do siebie, — westchnęłaś, spoglądając mu w twarz i sprawdzając, czy aby na pewno nie zmienił się przez czas waszej rozłąki.

            — Czuje się pani już dobrze? — zapytał, nasuwając ci na czoło twoje różowe okulary, by móc zajrzeć ci w oczy.

            Zaśmiałaś się radośnie. — Znakomicie, Smithy!

            Smith uśmiechnął się ciepło, najwyraźniej równie szczęśliwy jak ty, że znowu cię widzi. — Czy... zostanie pani na dłużej, panno (T/N)?

            Musiałaś niestety przekłuć ową bańkę szczęścia, w której się na chwilę oboje znaleźliście. — Niestety, mam niewiele czasu...

            — Zatem znajdźmy jakieś spokojniejsze miejsce na rozmowę. — Złapał cię za rękę i poprowadził do parku, gdzie usiedliście na ławce.

            — Nie jest pani zimno, panno (T/N)? — jak zawsze był bardzo troskliwy.

            — Nawet jeśli, to przecież tylko złudzenie. — Wzruszyłaś ramionami.

            — Złudzenie, czy nie, nie pozwolę by panią dekoncentrowało. — Ściągnął marynarkę i cię nią otulił. — Wnioskuję, że wie już pani wszystko?

            — Wszystko to chyba zbyt dużo powiedziane, — uśmiechnęłaś się, bawiąc jego dłonią. — ale wiem wiele.

            — Czy wie pani o mnie?

            — Cóż... Morfeusz powiedział mi prawdę o tobie, tuż przed moim dzisiejszym przybyciem tutaj... — powiedziałaś z goryczą, nadal nie do końca wierząc w słowa mentora. Prawdę mówiąc, z początku miałaś ochotę mu przyłożyć,

            — O tym, że jestem programem? — Smith chciał się upewnić.

            — Czy to jest prawda?

            — Właściwie to od pewnego czasu nie jestem już tego taki pewien. — Uśmiechnął się lekko. — Jednak oficjalna wersja głosi, że wszyscy agenci to programy antywirusowe, że nie są ludźmi i mogą istnieć tylko w Matrixie...

            — A to oznacza, że nie istnieje dla nas szansa poza tą symulacją?

            — Niestety, panno (T/N)... Przyznam się, że z samolubnych pobudek chciałem panią ochronić przed poznaniem prawdy i jednocześnie zatrzymać tutaj. Wiem, że to okropne z mojej strony, ale przecież… zdawała się pani być szczęśliwa… choć, mogłem się mylić.

            — Byłam bardzo szczęśliwa, Smithy, nie myliłeś się, ale teraz także jestem, choć w trochę inny sposób. Poznałam prawdę, a przynajmniej jakąś jej część. Jednak… nie mogę uwierzyć w to, że ty nie jesteś człowiekiem. Przecież, gdybyś był jedynie programem nie byłbyś w stanie rozwinąć żadnych uczuć w stosunku do mnie, prawda?

            — Tak, mnie również to zastanawia, nie mniej, o ile moje uczucia względem pani nie pozwolą nigdy systemowi sobą zawładnąć i nie skrzywdzę pani, choćby nie wiem jak bardzo mój kod na to naciskał, to pani przyjaciele wciąż pozostają moimi naturalnymi wrogami, błędami w systemie, które muszę zwalczać... Nie chcę by pani przeze mnie cierpiała, a do tego dojdzie, gdy dopadnę któregoś z nich.

            — Smithy... — jęknęłaś, nie mogąc tego słuchać.

            — Pamięta pani, jak kiedyś sądziła, że jestem wampirem, a ja powiedziałem, że czymś o wiele gorszym? No cóż... teraz sama pani widzi, że to prawda. Nie mniej i pani nowi przyjaciele święci nie są. Hołdują powiedzeniu, że cel uświęca środki…, dlatego… — Zawahał się, ale jednak dokończył. — Proszę nie dawać wiary we wszystko, co mówią i nade wszystko ufać samej sobie.

            Oparłaś głowę na jego ramieniu, czując się bardzo skołowana. Marzyłaś o tym, by położyć się spać i obudzić w jakimś piękny, miłym miejscu, w którym wszyscy byliby szczęśliwi i nastawieni życzliwie do siebie nawzajem, a ty i Smith moglibyście żyć razem w spokoju.

            Otoczył cię ramieniem i przyciągnął bliżej siebie. — Może pani nie wierzyć, ale naprawdę przykro mi, że tak się wszystko ułożyło.

            — Wierzę ci, Smithy. Nie mniej oczekuję, że jednak postarasz się mi jeszcze zaimponować… Jak zapewne dobrze wiesz, największe bitwy toczymy zwykle we własnym sercu.  

            — Panno (T/N), według tego, co mi wiadomo, jestem sztuczną inteligencją… ja nie mam serca.

            Zaśmiałaś się cicho. — To się jeszcze okaże.

***

            Nasłuchiwałaś uważnie, jednocześnie bojąc się tego co możesz usłyszeć. Już dłuższy czas spędziłaś w zamknięciu, wobec czego domyślałaś się, że agenci dobrali się do Morfeusza. Trzeba było coś natychmiast wykombinować, żeby odciągnąć ich uwagę. Miałaś nadzieję, że pozostali próbują wymyślić jakiś plan odbicia go. Ciebie spokojnie mogli tu zostawić, Trinity na pewno miała tego świadomość, ale Morfeusza należało wykraść jak najszybciej.

            Właśnie zaczęłaś szukać czegoś, co dałoby się łatwo podpalić, w nadziei, że włączysz alarm przeciwpożarowy, gdy drzwi pokoju otworzyły się powoli. Szybko schowałaś się pod biurkiem, w którym wcześniej intensywnie grzebałaś. Nie, żeby było tam wiele rzeczy… Programy były minimalistami, niestety.

            — Panno (T/N), co pani robi, jeśli można wiedzieć?

            — Nie można, — odparłaś wychodząc ze swojej kryjówki i spoglądając na Smitha poważnie. Żarty się skończyły, trzeba było działać. — Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do Morfeusza!

            — Och… — Uśmiechnął się krzywo. — Aż tak oficjalnie?

            — To ja tu jestem od wygłupiania się, ale jakoś w tej chwili straciłam ochotę na żarty, więc nawet nie próbuj. — Zebrałaś w sobie całą siłę woli, żeby tak na niego naskoczyć. Było trudno, bo nie przywykłaś tak się do niego zwracać, jednak sytuacja była tym razem zbyt poważna. — Nie interesuje mnie jak to zrobisz, ale albo go wypuścisz albo koniec… — zawahałaś się na moment, co on od razu wykorzystał. Przerwał ci głosem pełnym sceptycyzmu.

            — Koniec, panno (T/N)?

            — Nas. — Wypaliłaś. — Koniec nas, panie Smith.

            Jeśli miałabyś być szczera, to nie wyglądał na przejętego takim obrotem sprawy, ale wiedziałaś, że to nic nie znaczy. Jego mowa ciała była zupełnie inna niż ludzka i nie należało na niej zbyt często polegać.

            — Panno (T/N)…,— Pokręcił głową wzdychając ciężko. — Nie przyszedłem tu się z panią targować, a jedynie oznajmić co następuje: zabieram panią stąd. Niech pani wraca do swoich przyjaciół i każe im się przygotować na unicestwienie Zionu. Jeszcze dziś, gdy tylko wydobędziemy z Morfeusza kody, zniszczymy miasto. Proszę im wszystkim powiedzieć, by postąpili mądrze i nie próbowali nam przeszkodzić, a może pozwolimy im wrócić do Matrixa… Proszę się nie obawiać, pani oczywiście będzie szczególnym przypadkiem, wobec czego prosiłbym, żeby była pani ostrożna, gdy wróci pani do swych przyjaciół po tamtej stronie. Niech nie da się pani wciągnąć w żadne przeciwstawianie się maszynom, panno (T/N). Nie skrzywdzą one nikogo, jeśli tylko nie będzie stawiał oporu…

            W miarę jak mówił czułaś, jakbyś zapadała się coraz głębiej w jakąś mroczną, bezdenną otchłań. Leciałaś coraz dalej i dalej, i pewnie trwałoby to bez końca… Wszystko, co do tej pory przeszłaś było niczym w porównaniu z tym ciosem.

            — Prawdę mówiąc upewnię się, by wydano im rozkaz zadbania o pani bezpieczeństwo bez względu na wszystko, nie miej byłbym o wiele spokojniejszy, gdyby pani mi teraz obiecała, że nie będzie próbować walczyć… Bardzo panią o to proszę, panno (T/LN).

            Z wielkim trudem otrząsałaś się z szoku.  — A… ale… Smith… Ja nie wrócę do Matrixa na waszych zasadach. Na pewno nie dobrowolnie. Myślę, że niewielu się w Zionie znajdzie takich, którzy potulnie dadzą sobie wcisnąć z powrotem do elektrowni, wobec czego… wygląda na to, że będziecie musieli nas wszystkich zabić.

            Smith spokojnie zdjął okulary i schował je do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął słuchawkę z ucha i podszedł bliżej, ale ty od razu cofnęłaś się. Nie ze strachu przed nim, a raczej z niechęci jaką wzbudziła w tobie jego przemowa.

            Zdawał się zaskoczony twoją reakcją. — Panno (T/N), przecież nie zrobię pani krzywdy.

            — Już zrobiłeś. Twoje słowa ranią bardziej niż sztylety.

            Znowu westchnął i na chwilę zamknął oczy, jakby sam pogubił się w tym wszystkim. — Przepraszam, nie chciałem być taki okrutny. — Spojrzał na ciebie, a intensywność z jaką to zrobił mogłaby wypalić dziurę w twojej głowie. — Ale… ma pani rację, jestem zmęczony. Potwornie zmęczony tą ciągłą gonitwą, intrygami, walką … Ja… nienawidziłem tego miejsca… Nienawidziłem przez długi, bardzo długi czas. Gdy byliśmy razem zanim… — urwał, jakby nie miał chęci przywoływać wspomnień tego, co zakłóciło wasze wspólne bujanie w obłokach rozkoszy. — Ten czas uświadomił mi wiele istotnych faktów, jak choćby taki, że mimo mojej niechęci, to miejsce mogłoby być dla mnie rajem, gdybym tylko sobie na to pozwolił. Kiedy zniszczymy Zion będę wolny i wreszcie będę mógł robić co zechcę. Będziemy żyć jak wcześniej, nawet nie będzie pani pamiętała wydarzeń z ostatniego roku, jakby nigdy nie miały miejsca. Obiecuję dopilnować, by obudziła się pani w momencie, gdy szła do pracy, tuż przed sytuacją pod bankiem, z tym, że nie będzie tej sytuacji. Pójdzie pani spokojnie dalej i będzie pani wiodła normalne, spokojne i bardzo przyjemne życie, ze mną u swego boku. Czy nie chciałaby pani tego, panno (T/N)?

            Musiałaś przyznać, że na chwilę pozwoliłaś sobie ulec czarowi tej myśli. Gdyby rzeczywiście wszystko stało się na powrót takie proste i przyjemne… Szybko jednak się otrząsnęłaś. To była jedynie otumaniająca iluzja, kłamstwo, złudzenie, a ty nie chciałaś już żyć złudzeniami. O nie, ten etap był dawno za tobą. Chciałaś żyć prawdą, a Matrix, nawet upchnięty w najpiękniejsze szaty, nie mógł ci tego zaoferować.

            Do oczu napłynęły ci łzy, ale nie dlatego co mówił Smith. Wzruszyłaś się, bo wreszcie zrozumiałaś sens słów, które skierowała do ciebie Wyrocznia.

***

            Każdy nowicjusz musi zostać przedstawiony Wyroczni. Taka była zasada i nikt nie zamierzał robić dla ciebie wyjątku. W kilku kwestiach Morfeusz ci uległ, ponieważ czuł się poniekąd winny. Można powiedzieć, że wyciągając się z Matrixa nie kierował się jedynie altruistycznymi pobudkami, a widział też w tym własne korzyści. Choć nigdy nie robiłaś mu z tego powodu wymówek, (może poza tą jedną awanturką, gdy wyjawili ci, że Smith nie jest człowiekiem), to jednak, gdy się na coś uparłaś, Morfeusz zwykle ci ulegał. Jak choćby ze sprawą treningu sztuk walki, pozwolił ci go pominąć. Albo wejściem do Matrixa bez wyraźnej potrzeby, tylko po to, żeby zobaczyć się ze Smithem, też ci na to pozwolił. Niestety w przypadku spotkania z Wyrocznią był nieugięty. I choć nie miałaś najmniejszej ochoty na jakieś tajemnicze hokus-pokus, to musiałaś do niej iść.

            Ku twemu zdumieniu, Wyrocznia okazała się kimś zupełnie innym niż się spodziewałaś. Była jak ulubiona ciocia, konkretna, ale zarazem pełna ciepła i życzliwości. Zaskoczyła cię, przyjmując w swej jasnej i przytulnej kuchni, gdzie właśnie piekła ciasteczka.

            — Miło cię poznać, Imp... Usiądź proszę, napijesz się czegoś? — zagadnęła, gdy stanęłaś w progu z zaskoczeniem się jej przyglądając. Właśnie wkładała kolejną porcję ciastek do piekarnika, poprzednie stygły na wielkim talerzu na stoliku pod ścianą.  

            Zajęłaś przy nim miejsce, obserwując ją uważnie. — Dziękuję, przyszłam tylko na chwilę, żebyś mogła mnie zobaczyć…

            Zaśmiała się, zdejmując fartuch i odwieszając go na oparcie krzesła, na którym usiadła. — Spodziewałam się, że jesteś bardziej cierpliwa. — Sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na blacie. — Może w takim razie poczęstujesz się tym?

            — A to co innego. — Z uśmiechem sięgnęłaś po jednego. Już nie pamiętałaś, kiedy ostatni raz paliłaś. Zaciągnęłaś się mocno dymem i wydmuchałaś go z zadowoleniem. To był jeden z nielicznych plusów życia w symulacji, można było bezkarnie palić, jeśli tylko wiedziało się, że to nic więcej niż iluzja. Niestety dla osób, które wciąż uważały Matrix za coś prawdziwego, intensywne palenie zwykle kończyło się rakiem płuc.

            — Zatem zdołałaś sprawić, że agent robi, co tylko chcesz… — zaczęła Wyorcznia, opierając podbródek na dłoni i spoglądając na ciebie z zainteresowaniem.

            — To nie do końca prawda... — Pokręciłaś głową. — Nie chce przerwać swojej świętej wojny, choć wiele razy na to nalegałam.

            Zachichotała. — Daruj wyolbrzymienie, ale cóż znaczą święte wojny, wobec zakochania…, prawda? Mogłabyś puścić cały Matrix z dymem, a on nie zrobiłby nic, żeby cię powstrzymać, jednocześnie, każdego, kto choćby kichnie w niewłaściwy sposób próbuje natychmiast zlikwidować. Szalone, prawda?

            — Nawet bardzo. — Zgodziłaś się, wydmuchując dym.

            — Czy oczekujesz, że powiem ci co zrobić, żeby go zmienić?

            — Nie. — Odparłaś zgodnie z prawdą. — Uświadomiono mi już ze to sytuacja bez precedensu. Jeżeli w ogóle jest sposób na to by go zmienić, to wygląda na to, że jestem jedyną osobą, która może coś w tym temacie zrobić...

            — Brawo. — Uniosła szklankę z wodą, jakby wznosiła toast za ciebie. — Wiesz też zapewne, że nie ma dla was szansy poza Matrixem.

            — Tak.

            — W takim razie, po co tu przyszłaś? — zaśmiała się. Najwyraźniej i ona oczekiwała czegoś innego po tym spotkaniu. Było to dość niewiarygodne jak na osobę wszechwiedzącą.

            — Morfeusz mi kazał.

            Wyrocznia zaśmiała się jeszcze głośniej. — Należy ci się co najmniej cała blacha ciastek, za tak szczerą odpowiedź.

            — Wolałabym jeszcze jednego papierosa, jeśli można.

            — Ależ proszę, częstuj się.

            — Niech pani mnie źle nie zrozumie, — zaczęłaś, gdy już zapaliłaś. — Ja nie szukałam żadnych odpowiedzi, wytycznych jak odegrać moją rolę w ruchu oporu, czy sensu tego, co się zdarzyło… Ta bajka jest zbyt pokręcona, żeby cokolwiek miało tutaj sens… Spodziewałam się po pani czegoś zupełnie innego. Chyba nastawiałam się bardziej na szklaną kulę i seans spirytystyczny. — Uśmiechnęłaś się przepraszająco.

            — Czy żałujesz, że do mnie przyszłaś?

            — Nie.

            Wyrocznia zgasiła niedopałek i spojrzała na ciebie poważnie. — Zatem powiem, to co miałam ci powiedzieć od samego początku. Wybacz, że zwlekałam, ale chciałam się upewnić, że jesteś gotowa by to usłyszeć…

            Nastawiłaś ucha, a ona kontynuowała. — Wciąż jesteś i będziesz rozrywana przez to co podpowiada ci umysł, a to co dyktuje serce, Imp… — Wpatrywała się w ciebie intensywnie, aż zrobiło ci się dziwnie nieprzyjemnie. — Będzie ci bardzo, bardzo trudno zrozumieć co jest prawdziwe, dużo trudniej niż odróżnić Matrix od realnego świata, ale jeżeli ci się uda… postąpisz właściwie.

            — Jeżeli mi się uda?

            — Owszem, jeżeli. W tej, jak powiedziałaś, pokręconej bajce, nic nie jest pewne moja droga. — Podsunęła ci talerz, na którym stygły jej wypieki. — Poczęstuj się, proszę choć jednym.

            Pokręciłaś głową. — Dziękuję, ale nie mam ochoty na ciastka.

***

            — Smithy, kocham cię. — Wyszeptałaś, ocierając łzy spływające po policzkach. — Ale nie oczekuj ode mnie, że wyrzeknę się własnej duszy dla ciebie, bo tego nie zrobię i nie oczekuję, że ty zrobisz to dla mnie. Każde z nas musi samo podjąć pewne decyzje w zgodzie ze sobą, nie oglądając się na drugie. Zdawało mi się, że moje serce chce ciebie, ale to nie do końca prawda. Moje serce chce twojego dobra, tak samo jak dobra wszystkich innych… Lecz nade wszystko pragnie, bym pozostawała w swojej prawdzie. A tą prawdą nie jest Matrix, ani ciągła walka, ani nawet Zion.

            Smith wyglądał na skołowanego, ale ty po raz pierwszy od dawna miałaś całkowitą jasność myśli.

            — Więc co? Co jest tą prawdą, panno (T/N)? — zapytał natarczywie.

            — Życie. Każdy oddech, który robię w realnym świecie, każdy dotyk, którego doświadczam, każdy dźwięk i zapach. Nie chcę nikogo ani niczego zasilać swą ignorancją, chcę żyć dla siebie, mieć całą swoją energię dla siebie i móc korzystać z niej w pełni… Wiem, że nie możesz dzielić tego ze mną, ale nic na to nie mogę poradzić… To twój wybór.

            — Panno (T/N), chyba zapomniała pani o tym, że ja nie mam wyboru. — Powiedział z przekąsem. — Istnieję tylko w tej rzeczywistości.

            — Tak… może masz rację, może rzeczywiście tak jest, ale… zastanawia mnie jedno… Skoro jesteś tworem i częścią symulacji, to dlaczego Matrix nie jest w stanie cię dosięgnąć, gdy chodzi o mnie? Sam sobie odpowiedz na pytanie, ile razy udało ci się zignorować bezpośredni rozkaz zlikwidowania mnie?

            Smith stał lekko osłupiały, wpatrując się w ciebie i wyraźnie próbując poukładać sobie to wszystko w głowie.

            Wtedy włączyły się zraszacze przeciwpożarowe.

Chapter 7

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Siedziałaś obok Smitha na waszej wiecznie ukwieconej łące, wdychając odurzające zapachy unoszące są dookoła. Jakoś nie byliście skorzy do rozmowy. Wszystko było takie inne, byłaś teraz... zaraz, jak on to określił? Jego naturalnym wrogiem... 

            Odkąd wyciągnęli cię z Matrixa minęło pół roku, w ciągu tego czasu spotykaliście się ze Smithem jedynie "w przelocie". Robiłaś za zasłonę dymną dla reszty odłączonych, odciągałaś jego uwagę albo, jeśli było trzeba, byłaś żywą tarczą. Nawet zabawny był moment, gdy pewnego razu podczas jednej z akcji policjanci zaczęli strzelać do ciebie, Mouse'a i Morfeusza. Sytuacja była krytyczna, na szczęście wkrótce pojawił się Smith. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłaś autentyczne przerażenie na jego twarzy, na widok tego co się działo. Powstrzymał strzelających policjantów kilkoma ciętymi zdaniami i popędził sprawdzić, czy wciąż żyjesz. Poudawałaś odrobinę, że jesteś w szoku. Prawdę mówiąc nawet nie musiałaś za bardzo się wysilać z tym udawaniem. Przez dłuższą chwilę byłaś przekonana, że zginiesz. W czasie, gdy wyżalałaś się Smithowi, Morfeusz i Mouse zdążyli uciec. 

            Jednak mimo tych pełnych emocji spotkań, czasu na normalną rozmowę, nie mówiąc już o czymś więcej, nie mieliście prawie wcale. To było wasze trzecie spotkanie, które nie było przykrywką dla żadnej akcji ruchu oporu. Spotkanie dla spotkania, na które Morfeusz przystał, jak sądziłaś dla większego dobra. I choć byłaś szczęśliwa, że znowu jesteście razem ze Smithem i macie chwilowy spokój, to przez miniony czas oddaliliście się od siebie. Trudno było udawać, że wszystko jest w porządku, podczas gdy nie było ani trochę. 

            — Była pani u Wyroczni, panno (T/N). — Odezwał się wreszcie Smith. To nie było pytanie, a stwierdzenie faktu. Byłaś wdzięczna za przerwanie tej niezręcznej ciszy.

            — Owszem, aczkolwiek gdyby to zależało ode mnie to bym tam nie poszła. Skąd wiesz?

            — Mam swoje źródła... — Wzruszył ramionami, spoglądając na ciebie przeciągle. Nie miał okularów, mogłaś więc widzieć jego oczy w pełnej krasie. Wyjął także słuchawkę z ucha. — I cóż takiego pani powiedziała, jeśli można wiedzieć?

            — Że mnie kochasz. — Odpowiedziałaś bez zastanowienia.

            Zaśmiał się dźwięcznie na te słowa, a ty poczułaś jak twoje serce roztapia się ze szczęścia. Tak rzadko się śmiał, ostatnio słyszałaś jego szczery śmiech w zamierzchłych czasach, gdy jeszcze byłaś nieświadomą bateryjką. — To chyba niezbyt odkrywcze. Mówiła coś jeszcze? — Niby był spokojny, jak zawsze, ale wyczułaś nutkę niepokoju w jego głosie. Jakby bał się tego, co może usłyszeć.

            — Że ja ciebie też kocham.

            — Mhm. — Mruknął, pozornie obojętnie, ale jednocześnie szeroko uśmiechnął, co zepsuło efekt.

            — I że prawdopodobnie niedługo postradam rozum.

            Pochwycił twoje zrezygnowane spojrzenie. — To chyba była najgorsza wizyta u Wyroczni w dziejach.

            — Całkiem możliwe.

***

            Smith w ciągu pięciu sekund przemókł do suchej nitki. Nawet ci się to spodobało, taki mokry, z lepiącą się do ciała koszulą wyglądał bardzo apetycznie. Szkoda, że wcześniej plótł te wszystkie przykre bzdury, inaczej może byś mu o tym powiedziała. Ty w swojej nieodłącznej przeciwdeszczowej kurtce byłaś chroniona przed szalejącymi zraszaczami. Zarzuciłaś kaptur na głowę i uśmiechem zauważyłaś: — Chyba coś tu nie gra.

            Smith włożył na powrót słuchawkę do ucha w tym samym momencie, gdy w drzwiach stanęli jego kumple.

            — Co ty robisz? — zapytał ten, który brutalnie wpychał cię do samochodu, kiedy zmierzaliście do tego miejsca.

            Smith nie odpowiedział. Zdawał się nasłuchiwać informacji ze swojej słuchawki.

            — On jeszcze nie wie. — Mruknął drugi agent. — Chyba próbują go uratować.

            Nie mógł mieć na myśli nikogo innego, tylko Morfeusza. Uśmiechnęłaś się szeroko zacierając ręce z uciechy i ruszając do drzwi. — No to będę się zbierać, żegnam was ozięble chłopaki!

            — Panno (T/N), dokąd się pani wybiera?! — zawołał za tobą Smith.

            — A, tak sobie pomyślałam, że pozwiedzam trochę. Wy przecież i tak macie teraz inne rzeczy do roboty...

            — Trzeba go pilnować. — Odezwał się brutalny agent, nie zwracając na ciebie najmniejszej uwagi. Wraz z tym drugim rzucili ci beznamiętne spojrzenia i wyszli z pokoju. Smith, wyglądający na zdezorientowanego ruszył w ślad za nimi, również tracąc zainteresowanie twoimi poczynaniami. Nawet nie zamknął za sobą drzwi. Nie mogłaś liczyć na lepszy obrót sytuacji.

            Opuściłaś pomieszczenie i wślizgnęłaś się za agentami do gabinetu naprzeciwko. Od razu zobaczyłaś Morfeusza, siedział na krześle, skuty kajdankami i poobklejany elektrodami, podobnymi do tych, które przyklejała ci Trinity, kiedy wyciągali cię z Matrixa. Był w opłakanym stanie.

            Podbiegłaś do niego, klękając na mokrej podłodze (zraszacze wciąż zraszały wszystko i wszystkich dookoła).

            — Morfeusz? — Lekko uniosłaś jego podbródek, próbując zajrzeć mu w oczy. Spojrzenie miał zupełnie nieobecne. — Coście mu zrobili?! — Krzyknęłaś do agentów. Obróciłaś się, by na nich spojrzeć i ku twemu zdumieniu, zobaczyłaś lufę pistoletu wycelowaną w twoją twarz.

            — Dość. — Mruknął agent Jones, a może Brown. W każdym razie ten większy. Z przerażeniem dostrzegłaś, jak naciska spust. Zanim jednak zdążył strzelić, broń została wytrącona z jego dłoni, a Smith stanął między tobą, a swoim kolegą.

            — Uspokój się. — Powiedział spokojnie, aczkolwiek ze słyszalnym złowróżbnym pomrukiem. —  W niczym nie pomoże zabicie jej!

            — Nie pomoże? — Zabrzmiało to lekko sarkastycznie. Najwyraźniej nie tylko Smith potrafił używać sarkazmu. — Jeśli dzięki temu wrócisz do normy, to zdecydowanie pomoże.

            — Jestem w normie...

             — Ta dziewczyna cię zniszczyła. Musimy się jej pozbyć. Gdyby nie ona, ruch oporu już dawno przestałby istnieć.

            — Agencie Jones, to moje ostatnie napomnienie, proszę się uspokoić, — warknął Smith.

            — Jestem spokojny, w przeciwieństwie do ciebie. Występujesz przeciw nam...

            — Uwaga! — krzyknął trzeci agent, przerywając tę niewątpliwie fascynującą wymianę zdań.

            Wszyscy spojrzeliście na niego. Wskazywał na okno. Jednak nim zdążyłaś zobaczyć cóż takiego niebezpiecznego tam jest, Smith skoczył na ciebie i przygniótł do podłogi. Zaraz potem zaczęły się strzały, szyba rozprysnęła się w drobny mak i posypały się odłamki szkła.

            Kule śmigały wszędzie dookoła, ale Smith nie pozwolił ci nawet drgnąć, skutecznie chroniąc cię własnym ciałem. Niestety zapłacił za to. Wszyscy agenci zapłacili.

            Kiedy skończyła się kanonada, zrzuciłaś z siebie martwe ciało bliżej nieznanego policjanta i wreszcie spojrzałaś przez okno, które w tej chwili było jedną wielką dziurą w ścianie. W powietrzu unosił się helikopter, a w nim Neo i Trinity. A więc nie wszystko stracone! Nie zastanawiając się, szybko uwolniłaś Morfeusza z kajdan, ale niemal w tej samej chwili drzwi gabinetu otworzyły się i ponownie wpadli do niego agenci.

            — WIEJ! — wrzasnęłaś, popychając Morfeusza w stronę helikoptera. Chciałaś jakoś zatrzymać agentów, żeby dać mu szansę na ucieczkę, ale Morfeusz pociągnął cię za sobą i oboje skoczyliście...

            Gdyby nie Neo, spadlibyście jakieś trzydzieści, może czterdzieści pięter niżej, na ulicę. Na szczęście wyskoczył wam na spotkanie w powietrzu. Był zabezpieczony linką, wobec czego, gdy złapał Morfeusza, zawiśliście na niej wszyscy, huśtając się mocno, podczas gdy helikopter zaczął odfruwać od tego piekielnego budynku.

            Morfeusz trzymał cię za pasek od spodni, wisiałaś w dość niewygodnej pozycji, jednak nie mogłaś nie spojrzeć na to, co zostawiliście za sobą.

            Agenci stali w wybitym oknie, spoglądając w ślad za wami. Pomachałaś Smithowi, na którego twarzy wściekłość mieszała się z żalem. Nie miałaś jednak czasu roztrząsać jego humoru, na razie były pilniejsze sprawy do załatwienia... Jak zawsze... Gdybyś wtedy wiedziała, jak skończy się ta przygoda... Może postąpiłabyś inaczej. W każdym razie na pewno jakoś lepiej byś się z nim pożegnała.

***

            — Panno (T/N),... — zaczął Smith groźnie, ale zamknęłaś mu usta pocałunkiem. Trinity w tym czasie pędziła dalej, do budki telefonicznej. Objęłaś go mocno, całując zapamiętale w nadziei, że podda się temu całkowicie i zapomni o wszystkim innym. 

            Sytuacja była okropna. Gonili was wszyscy trzej agenci, co do tej pory jeszcze się nie zdarzyło. Mocno się uaktywnili ostatnio, wyglądało na to, że może rzeczywiście znaleźliście Wybrańca. Trinity wybrała najgorszą drogę ucieczki, skakanie po dachach. Z trudem dotrzymywałaś jej kroku, w takich momentach wychodziły wszystkie braki w twoim szkoleniu. 

            W końcu uznałaś, że nie jesteś tam przecież po to, żeby uciekać. Zwerbowali cię dlatego, że byłaś jedynym sposobem na zatrzymanie Smitha, choćby i na krótką chwilę. Nadeszła pora by wyłączyć choć jednego agenta z akcji.

            — Uciekaj Trin, — stęknęłaś, gdy omal się nie zabiłaś, wskakując z dachu jednego budynku, przez niewielkie okienko do drugiego. Od razu z rozpędu spadłaś po schodach i rozłożyłaś się plackiem obok twojej towarzyszki. — Ja się zajmę Smithem.

            Trinity już się podniosła, gotowa biec dalej. — Imp..., nie. Tym razem to za duże ryzyko...

            — Zaufaj mi! Idź! — Nakazałaś, powoli wstając.

            Wyszłyście z budynku, ona ponaglana przez ciebie pobiegła do budki telefonicznej na rogu ulic Wells i Lake, a ty po prostu zaczekałaś, gotowa stawić czoła Smithowi. Miałaś szczęście, bo wyskoczył zza rogu chwilę później. Zobaczywszy cię zatrzymał się, najwyraźniej nie bardzo wiedząc czego się spodziewać.

            Padłaś na chodnik, jęcząc żałośnie i chwytając się za bok (który po upadku ze schodów, naprawdę miałaś obolały). Smith łyknął tę grubymi nićmi szytą ściemę od ręki. Mgnienie oka później już kucał nad tobą, wyraźnie przerażony.

            — Co się stało? Czy zrobiła sobie pani krzywdę?

            — Doznałam krzywdy..., ale nie fizycznej. — Pisnęłaś teatralnie, przysuwając się bliżej do niego. — Mój ukochany jest takim niegrzecznym chłopcem, wiesz? Gania bogu ducha winne kobiety, po całym osiedlu i nie daje im spokoju... 

            Zmarszczył brwi, rozumiejąc, że go oszukałaś. — Panno (T/N)... — zaczął groźnie, ale nie dokończył, bo utonął w twoich objęciach.

            Kiedy go wypuściłaś, po długiej, bardzo długiej chwili, nie wydawał się być zły. Zresztą sposób, w jaki oddał pocałunek, mówił sam za siebie.

            Przycisnął słuchawkę do ucha i oznajmił. — Mam nadzieję, że jest pani zadowolona ze swych poczynań. Pani towarzyszka zdołała uciec.

            Nie mogłaś powstrzymać szerokiego uśmiechu samozadowolenia, na co Smith dodał. — Ale pani tak łatwo nie wypuszczę, panno (T/N)... Pani zostanie tu dłużej.

            Tamtej nocy kochaliście się po raz pierwszy, odkąd zostałaś odłączona. Smith zaprowadził cię do bardzo przyjemnego hotelu, w którym był pokój wyglądający dokładnie jak twoja stara Matrixowa sypialnia, nawet łóżko było równie wygodne. Z początku czułaś się trochę winna, że pozwalasz sobie na takie zachowanie, ale ciepłe dłonie Smitha i jego spragnione usta szybko roztopiły wszelkie wyrzuty sumienia i wątpliwości.

            Spędziliście długie godziny w swoich ramionach, najpierw w łóżku a potem w niewielkiej wannie w łazience.

            Zapomniałaś się.

            I on także.

            Na bardzo długą chwilę całkowicie zapomniałaś o wszystkim prócz niego. Znowu było jak za dawnych czasów. Jakby nigdy nic wam nie przerwało waszego cudownego, pełnego czułości i miłości snu.

***

            Smith zniknął. 

            Rozpadł się. 

            Został wyrzucony z symulacji... 

            Przestał istnieć.

            Nie płakałaś. W tamtej chwili było na to zdecydowanie za wcześnie. Po prostu stałaś pomiędzy Tankiem i Morfeuszem, wpatrując się w kod Matrixa i nie wierzyłaś w to, co widziałaś.

            Ty, Trinity i Morfeusz wróciliście na statek po uwolnieniu z kwatery głównej agentów. Nabuchodonozor niemal świecił pustkami, gdyż okazało się, że Cypher zdradził i doprowadził do śmierci połowy załogi. Switch, Apoc, Mouse, Dozer... To była straszna wiadomość, ale trudno było się na tym skupić w tamtym momencie, gdyż Neo został sam w Matrixie i walczył ze Smithem. Obserwowałaś to drżąc na całym ciele. Gdy Neo zdołał mu uciec i pędził do telefonu by wrócić do was, nadzieja rozlała się w twoim sercu. Niestety nie na długo... 

            Smith go zastrzelił. Myślałaś wtedy, że serce ci pęknie, to było straszne. Jednak chwilę potem, Neo wstał jakby nigdy nic i po prostu rozbił Smitha na milion kawałków.        Wtedy zupełnie przestałaś czuć cokolwiek.

            Nie taki koniec miałaś na myśli w twojej ostatniej rozmowie z agentem.

 

Notes:

Wiem, że ten rozdział kończy się kiepsko, ale spokojnie, będzie ciąg dalszy ;)

Chapter 8

Notes:

Znowu trochę dłuższy rozdział, bo znowu sporo się zadziało. Zmiany, zmiany, zmiany ;) Nie może być nudno!

Chapter Text

 

            Siedziałaś na rozgrzanej rurze, pompującej ciepłą wodę, paląc dziadowskiego skręta. Rura była zbyt gorąca, żeby usiąść na niej bezpośrednio, ale gdy położyło się pod tyłek jeden z wyplatanych przez Opticię dywaników, zrobiony z kauczuku z recyklingu, czuło się jedynie przyjemne ciepło i można było tak siedzieć w nieskończoność. Twoje ulubione miejsce w Zionie - kotłownia, jak lubiłaś nazywać je w myślach. A tak naprawdę sterownia z wszystkimi maszynami umożliwiającymi Zionowi przetrwanie. Rzadko można było kogoś tu spotkać, bowiem wszystko działało samodzielnie, więc mogłaś przesiadywać tutaj nie niepokojona przez nikogo.

            Skręt cuchnął okropnie, ale i tak był lepszy niż nic. Złomiarze robili takie ze znalezionych w gruzach po upadłej ludzkiej cywilizacji resztek. Zawierały śladowe ilości tytoniu i jakieś wióry niewiadomego pochodzenia.

            Ostatnio nie potrzebowałaś więcej do szczęścia; trochę ciepła, spokoju i coś, co choć przypominało papierosa. Tyle wystarczyło w zupełności. Zresztą Zion nie oferował o wiele więcej; praca na rzecz społeczności (zajmowałaś się dziećmi), wstrętne posiłki, spanie, od czasu do czasu impreza. Okej, potańcówki w Zionie były świetne, to trzeba przyznać. Na każdej zjawiałaś się na samym początku i jako jedna z ostatnich opadałaś z sił. Tak samo opieka nad dzieciakami sprawiała ci wiele frajdy. Dostałaś grupę siedmiolatków, w większości były to dzieci urodzone w Zionie, z kilkoma wyjątkami.

            Właśnie takim wyjątkiem była Pixie. Została zabrana z domu dziecka przez Wyrocznię i bardzo wcześnie odłączona od Matrixa, ze względu na jakąś wadę genetyczną, która doprowadziłaby do jej rychłej śmierci, gdyby pozostała dłużej w elektrowni.

            Byłaś jeszcze na Nabuchodonozorze, kiedy ją wyciągnęliście. Mała szybko się zregenerowała, po tygodniu już swobodnie przemierzała statek, podążając za tobą jak cień. Jakby intuicyjnie czując, że potrzebowałaś w tamtej chwili kogoś, kto odwróci twoją uwagę od bólu i żalu, jakie zagnieździły się w twoim sercu. Trudno było ci dojść do siebie po śmierci Smitha. Nie mogłaś za bardzo myśleć, co dopiero mówić.

***

            Otulona dwoma kocami, w ciepłej czapce na głowie i z resztkami samogonu Dozera w kubku, siedziałaś w kokpicie sterowniczym obserwując otoczenie przez szybę. Morfeusz, Trinity i Neo byli znowu w Matrixie, Tank nad nimi czuwał, a mała (wtedy jeszcze nazywana swym imieniem z Matrixa - Matylda) spała w najlepsze. Tak przynajmniej sądziłaś.

            Nie miałaś nic lepszego do roboty, więc poszłaś na mostek, usiadłaś za sterami i wypatrywałaś ewentualnych zagrożeń w tunelu, w którym posadziliście statek. System ostrzegawczy pewnie i tak zadziałałby szybciej od ciebie, jednak dobrze było choć udawać pożyteczną.

            Towarzystwo Tanka może byłoby bardziej wskazane, ale nie miałaś ochoty być celem jego współczujących spojrzeń.

            Nie dziś. Nie teraz.

            Żal był jeszcze zbyt świeży, najłatwiej było ci przeżywać go w samotności. W swojej kajucie jednak nie byłaś w stanie wysiedzieć zbyt długo, bo dostawałaś klaustrofobii, wybrałaś więc miejsce z obszernym widokiem.

            Usłyszałaś zbliżające się kroki, zdecydowanie zbyt lekkie, jak na Tanka. Od razu wiedziałaś kto nadchodzi.

            Matylda wślizgnęła się cicho do kokpitu sterowniczego, spoglądając na ciebie pytająco. Mała wyglądała komicznie, chudziutkie i drobniutkie ciałko z dużą głową, otoczoną jeszcze niezbyt wielką aureolą cieniutkich włosków i wielkimi, niebieskimi oczami. Kiedy na nią patrzyłaś, przychodziło ci do głowy określenie: „nieopierzony kurczak”. Było to nawet urocze.

            — Mogę wejść, Imp? — zapytała.

            — Jasne. — Pogodzona z losem, zwróciłaś krzesło w jej kierunku i wskazałaś na sąsiednie.

            — Nigdy nie siedziałam za sterami. — Matylda uśmiechnęła się szeroko.

            — Zatem na co czekasz? — Także się uśmiechnęłaś. — Tylko postaraj się nie odlecieć za daleko, bo Morfeusz się mocno zdenerwuje.

            Mała zachichotała wesoło, siadając na fotelu i udając, że włącza zapłon i odlatuje.

            — Dokąd wyruszamy? — zapytałaś, ukradkiem upijając łyk samogonu.

            — Gdzieś, gdzie jest ciepło i świeci słońce, i gdzie wszyscy się lubią. — Zawołała, manewrując sterem.

            Nie miałaś serca, żeby jej mówić, że takiego miejsca nie ma, na pewno nie na Ziemi. Zresztą, sama nie zjeździłaś całego świata, więc nie mogłaś mieć absolutnej pewności, może i gdzieś uchowało się przyjemne miejsce, poza zasięgiem maszyn. Podróż odbywała się jedynie w wyobraźni, więc nie musiałaś zbytnio filozofować i psuć dziecku zabawy.

            Matylda ze śmiechem opowiadała co widzi, za szybą. Minęłyście już elektrownie i miasto maszyn, ale wciąż leciałyście dalej i dalej. Dziewczynka wymyślała miejsca w stylu mechanicznych farm i ogrodów, pełnych robotycznych zwierząt i kwiatów.

            — Wiesz co, Imp? — Odezwała się nagle, przerywając fantazjowanie. — Zdecydowałam się już na nowe imię.

            — Tak? — zaciekawiła cię. — Morfeusz coś ci zaproponował?

            — Nie, sama wybrałam.

            — Można wiedzieć jakie?

            — Pixie.

            Zamrugałaś. — Czy był jakiś konkretny powód, dla którego akurat takie a nie inne imię?

            — No… Idealnie pasuje do twojego.  

            Tak myślałaś. Nie mniej było to miłe, że mała tak cię polubiła. W sumie ty ją także. Była dzieckiem, którego nie dało się nie lubić. — Masz rację. Będziemy mogły udawać, że jesteśmy siostrami.

            — Będziesz tak do mnie od teraz mówić? Dobrze?

            — Jasne, Pixie. To imię podoba mi się nawet bardziej niż Matylda.

            — Mnie też!   — Nagle jednak dziewczynka spoważniała i spojrzała na ciebie. — Imp, dlaczego ty nie wchodzisz już do Matrixa? Trinity powiedziała, że jeszcze niedawno temu wchodziłaś razem z nimi, ale teraz nie chcesz. Dlaczego?

            Zacisnęłaś zęby, zupełnie nieprzygotowana na takie pytanie. Mała zbiła cię z pantałyku. Co niby miałaś jej powiedzieć? Że kochałaś program, który chciał was wszystkich pozabijać, ale sam zginął i nie mogłaś tego znieść? To chyba było zbyt pokręcone, jak na dziecięcy rozum.

            — Po prostu już nie jestem potrzebna, wykonałam swoje zadanie, — odpowiedziałaś, poniekąd zgodnie z prawdą.

            — A jakie to było zadanie? — dopytywała niestrudzona Pixie.

            Westchnęłaś — Utrzymać jednego agenta na dystans.

            Wytrzeszczyła oczy. Nawet ona, mimo młodego wieku i niewielkiego doświadczenia, wiedziała, że od agentów trzeba trzymać się jak najdalej. — Ale… przecież, to bardzo niebezpieczne. Jak to zrobiłaś?

            — Miałam o wiele łatwiej niż inni.

            — Co to znaczy?

            — Ten szczególny agent po prostu się we mnie zakochał. — Zaskakujące było to, że rozmawiając o tym z małą, nagle poczułaś się lepiej. Smutek oczywiście ściskał twoje gardło co jakiś czas, ale czułaś także przyjemne ciepło, które zalewało cię pod wpływem miłych, bardzo miłych wspomnień.

            Buzia Pixie była otwarta tak szeroko, że gdyby po statku latały muchy, jakaś na pewno by do niej wpadła. — To jest możliwe? Żeby program się zakochał?

            — Wygląda na to, że tak… Jest… to znaczy, był bardzo mi oddany, zawsze skutecznie odwracałam jego uwagę, kiedy inni tego potrzebowali, nie mniej nie chciał, a może zwyczajnie nie mógł przejść na naszą stronę.

            — Też go kochałaś, Imp? Prawda?

            Uśmiechnęłaś się do niej smutno. — Tak. Nadal go kocham i to się nie zmieni.

            — A to, gdzie on teraz jest? — zapytała ostrożnie, domyślając się, że to historia bez happy endu.

            — Zginął walcząc z Neo, — powiedziałaś krótko.

            — NEO GO ZABIŁ?            

            — Można tak powiedzieć.

            — I… nie byłaś na niego zła?!

            — Byłam jedynie zła na siebie, za to, że nie zostałam w Matrixie, kiedy to się działo. Myślę…, że może mogłabym jakoś temu zapobiec. Ale Neo nie winię. Smith, bo tak się ten mój agent nazywał, był na niego strasznie cięty, wręcz obsesyjnie, czułam, że w końcu może dość do sytuacji, że jeden zabije drugiego.

            — Może był zazdrosny? Wiesz, może myślał, że ty i Neo…

            — Nie, to nie to. Kierowało nim coś innego, czego zupełnie nie rozumiałam. Często prosiłam go, by się opamiętał, by dał nam wszystkim spokój… Niestety, moje prośby zdały się na nic… Może jednak system zbyt silnie na niego oddziaływał. Trudno powiedzieć.

            — Nadal jesteś zła na siebie, że nie było cię przy tym?

            Zadawała takie dojrzałe pytania. Łatwo było zapomnieć, że ma ledwie sześć lat.

            — Nie, już nie. Teraz jest mi tylko bardzo smutno, że nigdy więcej już go nie zobaczę i że nie pożegnałam się z nim w bardziej… odpowiedni sposób. Jego ostatnie słowa i czyny wobec mnie świadczyły o ogromnym przywiązaniu, a moje… o tym, że mam go gdzieś. — Łzy same popłynęły ci po policzkach i zaszlochałaś cicho. Pixie momentalnie znalazła się przy tobie i przytuliła, jakby to ona była dorosłą, a ty dzieckiem.

            — Opowiedz może coś miłego o nim, na przykład o tym jak się poznaliście? — zaproponowała, chcąc cię rozweselić.

            Uśmiechnęłaś się przez łzy. — To dość długa historia, Pixie.

            — Ale pozytywna?

            — Bardzo.

            — W takim razie, mamy mnóstwo czasu. — Wdrapała się na twoje kolana. — Opowiedz mi wszystko, a jak potrzebujesz to sobie płacz, to ci pomoże.

            Miała rację. Po rozmowie z nią czułaś się jak po najlepszej sesji terapeutycznej. Opowiadanie twojej i Smitha historii było uwalniające. Zdałaś sobie sprawę, że zawsze byłaś dla niego wyrozumiała i czuła, nigdy tak naprawdę go nie zraniłaś. I nawet te ostatnie słowa, które do niego skierowałaś, mimo swego znaczenia, były pełne miłości. To dodało ci otuchy.

           

***

            Kiedy wreszcie wróciliście do Zionu, zajęłaś się Pixie, nie mogłaś postąpić inaczej, zwłaszcza, że postanowiłaś zrezygnować permanentnie ze służby na statku i zdążyłyście się już z małą zżyć. Żadna z was nie wyobrażała sobie, żebyście mogły się rozdzielić.

            Musiałaś przyznać, że chętnie spędzałaś z nią i innymi dzieciakami niemal każdą chwilę. Pixie oczywiście zamieszkała z tobą, ale reszta, poza czasem, który spędzaliście na nauce, także bardzo często was odwiedzała. Nie mniej były chwile, kiedy potrzebowałaś pobyć sama ze sobą, w cichym i niedostępnym dla nikogo miejscu...

            — Imp? — W owym niedostępnym miejscu rozległ się głos.

            Zmarszczyłaś brwi słysząc go. Skąd on u diabła wiedział, gdzie cię szukać?! Uznałaś, że jeśli będziesz siedzieć cicho, może cię nie zauważy i sobie pójdzie.

            — Tutaj jesteś. — Morfeusz pojawił się w zasięgu wzroku i wślizgnął między rury, siadając obok ciebie. Tyle w temacie spokoju.

            — Jak mnie znalazłeś? — mruknęłaś niechętnie.

            Wskazał na papierosa w twojej dłoni. — Zdradził cię dym.

            — Szlag.

            — Słuchaj, Imp, nie niepokoiłbym cię, gdybym to nie było ważne. — Morfeusz przeszedł od razu do sedna. — Obiecałem dać ci spokój, ale stało się coś, czego nikt z nas nie mógł przewidzieć. Potrzebujemy cię, Imp. Tym razem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

            — Nie, nie, nie, — warknęłaś rozeźlona. Sądziłaś, że tę sprawę macie już załatwioną. Nie chciałaś za żadne skarby wsiadać na Nabuchodonozora ani na żaden inny statek. Nigdy więcej. Chciałaś żyć spokojnie w Zionie i nie musieć już myśleć o Matrixie. — Nie ma mowy, mam tu teraz obowiązki dużo ważniejsze niż wasze zabawy w zbawianie świata.

            Morfeusz powoli pokiwał głową. — Tak, wiem o tym doskonale, ale... — Zamyślił się na chwilę, jakby rozważał, czy kontynuować, czy nie, po czym westchnął i dokończył. — On wrócił, Imp.

            Parsknęłaś głośno, zaciągając się swoim wstrętnym skrętem — Niby kto? — Nawet w najśmielszych snach nie przewidziałabyś, jaka będzie odpowiedź.

            — Agent Smith.

***

            — Musisz jechać?

            — Tak, przepraszam cię. Nie chcę tego. Wierz mi, że naprawdę wolę zostać tu z tobą, Pixie, ale Morfeusz nalega. Uważa, że mogę pomóc... Sytuacja jest poważna, Zion jest zagrożony...

            Dziewczynka popatrzyła na ciebie poważnie. Odkąd odłączyliście ją do Matrixa, nabrała trochę ciałka, przede wszystkim wzmocniły się jej mięśnie i wyglądała o wiele zdrowiej niż wcześniej. — Tak wiem, wspomniał o tym wczoraj na uroczystości... Ale wrócisz, prawda, Imp?

            — Jasne, że tak! Zostaniesz z Opticią, będziesz pod wspaniałą opieką i zanim się obejrzysz ja będę z powrotem.

            Pixie spoglądała to na ciebie, to na twoją torbę, załadowaną zapasowymi ubraniami i niezbędnymi rzeczami. Nie było tego wiele. Życie w Zionie uczyło minimalizmu i nieprzywiązywania się do przedmiotów.

            Nie było ci w smak zostawiać jej w mieście, zwłaszcza w świetle rewelacji, którymi poczęstował cię Morfeusz podczas rozmowy w kotłowni. Maszyny nadchodziły i najwyraźniej zamierzały zniszczyć Zion raz na zawsze, nie szczędząc nikogo. Jednak i tak bezpieczniej dla Pixie było pozostać w mieście, niż udać się z tobą na tak ryzykowną misję. Wyrocznia dała znak, trzeba było się z nią skontaktować, a w świetle ewentualnego powrotu Smitha, znowu miałaś robić za obstawę.

            — Chciałabym, żebyśmy były razem, Imp. Nieważne gdzie. Kiedy jesteśmy razem, to mam takie wrażenie... jakby nic złego nie mogło się stać.

            Poruszona, przyklęknęłaś by zrównać się wzrokiem z dzieckiem. — Pixie, myślami zawsze jestem przy tobie, bez względu na dzielącą nas odległość, ale pamiętaj... nie jestem ci tak naprawdę do niczego potrzebna. Ty sama wystarczysz. Jesteś dużo silniejsza i mądrzejsza od większości dorosłych jakich znam i to twoja własna moc sprawi, że nie stanie się nic złego. Zapamiętasz to?

            Kiwnęła głową, ale po policzkach płynęły jej łzy. Przytuliłyście się jeszcze jeden, ostatni raz i ruszyłyście do Opticii, gdzie Pixie miała pozostać, a skąd ty miałaś udać się na Nabuchodonozora.

            — Pann… ehem… Imp? — Bane dosłownie wyrósł jak spod ziemi, zagradzając wam drogę. Nigdy nie nawiązałaś z nim bliższej znajomości, stąd zdziwiło cię jego poufałe zachowanie. — Czy... wyruszasz razem z Morfeuszem? — Spoglądał na ciebie tak, jakbyś była jakimś niesamowitym zjawiskiem, a nie osobą, którą przez ostatnich kilka miesięcy traktował całkiem obojętnie.

            — Tak... — odparłaś przeciągle. — Jeszcze tylko zaprowadzę tę młodą damę do Opticii i już mnie nie ma. Coś przekazać Morfeuszowi od ciebie?

            Jednak Bane zignorował twoje pytanie, teraz wpatrywał się w Pixie, która wydała się tym faktem przestraszona.

            — To twoje dziecko? — zapytał, z nutą zdziwienia w głosie.

            — Nie do końca... Myślałam, że wiesz... Opiekuję się nią. To jedna z wybranych przez Wyrocznię.

            Bane kiwnął głową i znowu spojrzał na ciebie, jakby zupełnie tracąc zainteresowanie małą. — Nie lepiej byłoby zostać, Imp?

            Zmarszczyłaś brwi, zupełnie zbita z pantałyku. — Bane, nie mam pojęcia o co ci chodzi. Jeśli masz mi coś ważnego do powiedzenia, to mów albo wybacz, bo naprawdę musimy już iść.

            — Sądziłem, że może istnieje jakaś szansa na zatrzymanie cię tutaj, w mieście.

            Zamrugałaś kilka razy, nie mogąc opanować zdziwienia. — Eee... nie, nie istnieje, przykro mi. Coś jeszcze?

            — Nie. No cóż, w takim razie przepraszam, że wam przeszkodziłem.

            — Nic się nie stało. Trzymaj się i, mam nadzieję, do zobaczenia niedługo.

            — Do zobaczenia, Imp.

            Kiedy z Pixie wyminęłyście Bane'a, który nie spuszczał z ciebie wzroku i odeszłyście dość daleko, dziewczynka zapytała szeptem. — Kto to był?

            — Bane, z załogi Kaduceusza.

            — On jest straszny. — Powiedziała to tak poważnie, że nie mogłaś powstrzymać cichego chichotu.

            — Nie przesadzaj. Ja bym raczej powiedziała, że dziwny. Ale teraz posłuchaj mnie, Pixie; bądź grzeczna, słuchaj Opticii i uważaj na siebie, dobrze? W sumie nie wiem po co ci to mówię, zawsze zachowujesz się bez zarzutu…

            Nie było ci łatwo, jednak starałaś się jak mogłaś skupiać na chwili obecnej i całkowicie ignorować czarne wizje przyszłości twojej, Pixie i Zionu, które podsyłał ci umysł.

            O tym, czy Smith naprawdę wrócił, wolałaś jeszcze nawet w ogóle nie myśleć. Morfeusz sam przyznał, że to tylko ich podejrzenia, nic pewnego. Sądziłaś, że to po prostu jakaś pomyłka, może nowy agent o podobnym kodzie... Może nawet wyglądający identycznie, ale co z tego, przecież to na pewno nie był twój Smith. Wystawisz się jak zwykłaś to robić kiedyś, a on, jeśli w ogóle istnieje ktoś taki, zabije cię bez mrugnięcia okiem i będzie po sprawie. Tak to wszystko odbierałaś. Ale któż śmiał się sprzeciwić temu uparciuchowi, Morfeuszowi?

***

            Jedliście właśnie wstrętną kolację na statku.

            — Przepraszam was, ale kiedy wejdziemy do Matrixa, pierwszym co zrobię będzie zjedzenie czegoś, czegokolwiek, choćby i batonika. — Oznajmiłaś Morfeuszowi, Trinity i Neo. — Mam też nadzieję, że Wyrocznia poczęstuje mnie fajką.

            Trinity uśmiechnęła się półgębkiem, jednak mężczyźni, jak to mężczyźni, nie zareagowali na twoją próbę rozładowania napięcia, które trudno było ci znieść. Owszem, sytuacja była trudna, ale ich ponuractwo czyniło ją jeszcze gorszą.

            Nagle rozległ się głos Linka, nowego operatora, który został w sterowni by śledzić Matrix.

            — Imp! Morfeusz! Chodźcie tu szybko!

            Wszyscy, jak na komendę, popędziliście do niego, zdenerwowani i niepewni, co takiego mógł zobaczyć na monitorach.  Jednak chłopak nie siedział przed moitorami, a stał na środku pomieszczenia, z założonymi na piersi rękami, mierząc wzrokiem małą dziewczynkę.

            — Pixie! — Nie mogłaś wyjść ze zdumienia widząc ją w tym miejscu. Byłaś przekonana, że siedzi bezpieczna w Zionie u Opticii. Mimo niebezpieczeństwa w jakie się wpakowała, nieracjonalna część twojego umysłu bardzo ucieszyła się na jej widok.

            — Ja… przepraszam, ale musiałam, — wypaliła mała. — Wiem, że nie zabralibyście mnie dobrowolnie, no to się tu zakradłam przed wylotem i… oto jestem. Teraz już nie możecie mnie odesłać.

            Morfeusz posłał ci pełne nagany spojrzenie, ale nim zdołałaś jakoś zareagować, Pixie natychmiast stanęła w twojej obronie. — Nie patrz tak na nią, to nie jej wina. Sama wszystko ukartowałam. Imp zostawiła mnie u Opticii, ale ja się wymknęłam szybem wentylacyjnym, spokojnie, zostawiłam jej kartkę z wyjaśnieniem, żeby się nie martwiła. Dotarłam na statek przed wami i się ukryłam, żebyście się za szybko nie zorientowali o mojej obecności, ale zrobiłam się trochę głodna, więc uznałam, że pora się ujawnić.

            — Pixie, zdajesz sobie sprawę, że w obecnych czasach na statku jest bardzo niebezpiecznie? — zwrócił się do niej Morfeusz. — Strażnicy są dosłownie wszędzie, w każdej chwili mogą nas namierzyć.

            — Tak wiem o tym, ale mnie to nie robi różnicy. Wolę ryzykować, ale być z Imp, niż siedzieć w Zionie bez niej. To mój wybór, Morfeuszu i proszę być go uszanował.

            Wasz mentor nie mógł powstrzymać uśmiechu wywołanego tak poważnymi słowami w ustach sześciolatki. Kiwnął głową. — Dobrze, zaakceptuję, ale pod warunkiem, że ty w zamian zgodzisz się na bycie traktowaną jak członek załogi, a to oznacza, że musisz mnie bezwzględnie słuchać.

            — Aj, aj, kapitanie!

            — Dobrze, a teraz wszyscy chodźmy coś zjeść.  Link, ty też. Zostaw to wszystko na chwilę.

            Ruszyli z powrotem w stronę stołówki, ale ty i Pixie ociągałyście się. Podeszła do ciebie, a ty przyklęknęłaś by zrównać się z nią wzrokiem.

            — Jesteś zła? — zapytała dziewczynka.

            Przytuliłaś ją mocno i szepnęłaś do ucha. — Ani trochę, tylko nie mów nikomu.

 

***

            — Smithy! — pisnęłaś, zupełnie ogłupiała. Czy to możliwe, czy wzrok płatał ci figle? Ale przecież Neo też go widział, wobec tego był tam. Tylko, czy to na pewno był on? Chociaż, czy Wyrocznia zmyłaby się stąd tak szybko, gdyby to nie był prawdziwy Smith? Zanim jednak zdołałaś zastanowić się nad tym dogłębniej, twoje ciało samo do niego podbiegło i chwyciło w ramiona, jak za starych dobrych czasów.

            Nie odwzajemnił uścisku, z czego zdałaś sobie sprawę dopiero po kilku chwilach. Jednakże nie robił nic by przeciwdziałać twojej wylewności, wobec czego nie traciłaś nadziei. Odsunęłaś się odrobinę, by zajrzeć mu w twarz. Ściągnęłaś mu okulary, pod którymi dojrzałaś te same co zawsze, jasne oczy, wpatrujące się w ciebie z intensywnością wypalającą dziury. — Czy to naprawdę ty, Smith?

            — Tak, panno (T/N). To ja.

            — Dlaczego..., tak długo nie dawałeś znaku życia...?

            — Pani także pozostawała cicha, — mruknął.

            — Nie wchodziłam do Matrixa od...od tamtego czasu... — Do oczu napłynęły ci łzy. — Myślałam, że już nigdy cię tu nie zobaczę, więc jaki sens miało podłączanie się... Gdybym miała jakikolwiek, choć maleńki sygnał, że nie zniknąłeś na zawsze… — załkałaś mimo woli.

            Wyraz twarzy Smitha wyraźnie złagodniał. Otoczył cię ramieniem i przygarnął do siebie. — Panno (T/N), wiem, że wcześniej wszystko zepsułem i proszę o wybaczenie. Byłem głupcem, na szczęcie dzięki pani przyjacielowi dostałem drugą szansę, której z pewnością nie zmarnuję. Proszę pozwolić mi działać, a obiecuję, że uczynię z Matrixa miejsce idealne dla nas obojga.

            — Smithy, ale... — Nie zdołałaś dokończyć, bowiem popchnął cię lekko w bok i ruszył na Neo.

            — Najpierw jednak mam do wyrównania pewne rachunki z poprzedniego wcielenia.

            — Smith! Nie! — Nie udało ci się ruszyć na pomoc Neo, gdyż ktoś zamknął cię w żelaznym uścisku. Spojrzałaś przez ramię w górę, gotowa walczyć, ale zobaczywszy kto cię trzyma dosłownie zdębiałaś. To był Smith! Ale jak to możliwe? Przecież walczył z Neo... Ponownie spojrzałaś na Wybrańca i szczęka ci opadła. Walczył już z trzema, nie czterema Smithami na raz, a kolejni przybywali.

            — Co... Jak...??? — dukałaś.

            — Widzi pani, panno (T/N), to kolejna z moich licznych zalet w tym wcieleniu, — szepnął ci do ucha trzymający cię Smith. — Występuję w wielu wersjach.

            — Może i uznałabym to za zaletę, gdybyś skończył z tą swoją agresją... Smith, błagam. Już to przerabialiśmy, sądziłam, że zrozumiałeś, że w ten sposób nic nie wskórasz.

            — Panno (T/I), proszę mi zaufać i, jak to się mówi, po prostu rozkoszować się widokiem. — Przytulił twarz do twojej szyi, wdychając twój zapach. — Mmm…Tęskniłem za tym.

            — Przestań, proszę. — Z trudem panowałaś nad sobą, by nie poddać się jego czułościom. Nie w takiej chwili! — Jak to w ogóle możliwe, że jest was tylu?! Który z was jest prawdziwy?!

            — Każdy, panno (T/I), wszyscy dzielimy jedną świadomość… — Całował cię po szyi, śląc dreszcze wzdłuż całego kręgosłupa. — Powielanie się to pewien wyjątkowy dar, który uzyskałem po starciu z pani przyjacielem…

            Nagle, pośród tego zamieszania pojawiła się różowa kurteczka i żółte okulary przeciwsłoneczne – przeciwieństwo kolorystyczne twojego własnego stroju. Zamarłaś, nie mogąc uwierzyć w to co widzisz.

            — Imp? — Pixie rzuciła ci wyraźnie zaniepokojone spojrzenie, znad okularów. W Matrixie miała takie same pierzaste włoski jak w świecie realnym, jednak były dłuższe.  Zmierzała w waszym kierunku, zupełnie ignorując wielką bijatykę Smithów z Neo. Albo ty zwariowałaś i miałaś omamy albo Morfeusz postradał rozum wpuszczając ją tutaj. Później okazało się, że żadne z tych przypuszczeń nie było prawdą.

            Dziewczynka nieprzerwanie dreptała do ciebie pośród fruwających Smithów. Jeden, który upadł obok niej, podniósł się i zobaczywszy małą, wcisnął dłoń w jej pierś, a po małym ciałku zaczęło rozlewać się coś, co przypominało czarną maź.

            — Pixie! — wrzasnęłaś dziko.

            Wtedy po raz pierwszy tak naprawdę uwolniłaś się od Matrixowych ograniczeń. Odrzuciłaś od siebie Smitha, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie i w dwóch susach dopadłaś małej, chwytając ją w ramiona i odpychając Smitha, który próbował zrobić jej krzywdę, daleko, daleko na drugi koniec podwórka. Odsunęłyście się spoza zasięgu walki.  — Nic ci nie jest?

            — Nie. — Mała drżała lekko.

            — Co ty tu robisz?!

            — Przepraszam, ale czułam, że masz kłopoty…  

            — Panno (T/N), nie przedstawi mnie pani? — Smith, który cię trzymał, pojawił się tuż obok, najwyraźniej nie zrażony tym, że tak brutalnie go odepchnęłaś.

            Postawiłaś małą na ziemi i stanęłaś tak, by odgrodzić ją od niego. — Przerwij to. Przerwij to natychmiast! — powiedziałaś, wskazując na walczących.

            Smith zmierzył cię wzrokiem i nagle, reszta Smithów zatrzymała się. I to dosłownie. Stanęli wpół kroku, w pół ruchu i jak na komendę odwrócili się w waszą stronę. Neo zdębiał, także na was spojrzał, z pięścią w połowie drogi do szczęki jednego ze Smithów.

            — Uciekaj! — zawołałaś do niego. — Już!

            Pokręcił głową, ale posłałaś mu nieznoszące sprzeciwu spojrzenie i posłuchał. Cóż się stało, że nagle wszyscy tak cię słuchali?

            Nareszcie.

            Może i wyniknie z tego coś dobrego.

Chapter 9

Notes:

Z góry przepraszam, ale ten fik troszkę wymknął się spod kontroli xD Miłej lektury

Chapter Text

— Ty! — wskazałaś na Smitha stojącego przed tobą. — Idziesz ze mną, musimy poważnie pogadać. Reszta z was niech robi co chce. — Machnęłaś lekceważąco w stronę pozostałych Smithów.

Ten stojący tuż obok ukłonił się, niby uniżony sługa. — Pani życzenie jest dla mnie rozkazem.

— Trzymam cię za słowo! Najpierw muszę odstawić Pixie do wyjścia, a zaraz potem się z tobą rozmówię.

— Ale, Imp... ja chcę zostać..., — wtrąciła dziewczynka.

— A ja chcę porozmawiać ze Smithem w cztery oczy.

Ruszyłaś w stronę bramy, przez którą można było wyjść z podwórka, ciągnąc małą za sobą. Smith podążał za wami. Gdy wyszliście na jedna z bardziej ruchliwych ulic, wyciągnęłaś komórkę z kieszeni i zadzwoniłaś.

— Operator? — zgłosił się Link.

— Jakim cudem Pixie tu jest?! — warknęłaś bez zbędnych wstępów. — Możesz mi powiedzieć, kto ją wpuścił?!

— Co?! Ale Imp... to nie możliwe! Nie jest podłączona.

— Słucham...?

— No mówię ci, nie podłączaliśmy jej. To nie ona...

— Czekaj... a jest w ogóle na statku?

— Moment... — Link zwrócił się do kogoś, kto był obok. — Hej, gdzie mała?

Usłyszałaś stłumiony głos Trinity. — W swojej kajucie, tak mi się wydaje.

— Możesz iść sprawdzić? — poprosił Link.

Czekaliście pełni napięcia. Obserwowałaś Pixie, która była z tobą w Matrixie, z niepewnością. Czy możliwe było, żeby mała uciekła i podłączyła się na jakimś innym statku? Nie, przecież tylko wy opuściliście Zion. Nie było innych statków do dyspozycjo w tej chwili. Czyli, to nie była ona? Czyżby system próbował cię w jakiś sposób oszukać?

— Imp...? — w słuchawce ponownie odezwał się głos Linka.

— Jestem.

— Pixie jest w waszej kajucie, ale... śpi. Trin nie może jej dobudzić.

Zatrzymałaś się gwałtownie. — Odezwę się, Link. — Mruknęłaś i rozłączyłaś się, spoglądając na Pixie.

Przyklęknęłaś naprzeciwko niej. — Jak to zrobiłaś? Jakim cudem jesteś w Matrixie nie będąc podłączona?

— Sama nie wiem. Po prostu strasznie się o ciebie martwiłam, myślałam o tym jak bardzo chciałabym przy tobie być, wyobraziłam sobie, że jestem z tobą w Matrixie i nagle... tak się stało. Wskoczyłam tutaj.

— To jest niemożliwe, — podsumował stojący obok Smith.

— Znalazłam się tuż przed jakimiś drzwiami, a gdy przez nie przeszłam spotkałam Wyrocznię. Nie wyglądała na zaskoczoną tym, że mnie widzi. Powiedziała, gdzie mam iść, żeby ci pomóc. 

Uśmiechnęłaś się. — Pomogłaś mi i to jeszcze jak, ale teraz... Pixie, chciałabym, żebyś wróciła na Nabuchodonozora. Zostawmy Morfeuszowi rozwikłanie tej tajemnicy, ja chcę tylko, żebyś była bezpieczna. Niedługo też wrócę, obiecuję.

Kiwnęła głową i uściskała cię. — No dobrze, tylko nie zwlekaj za długo. — Zwróciła się do Smitha. — A tak nawiasem to jestem Pixie. — Powiedziała wyciągając doń rękę. — Wiem, kim pan jest. Imp wiele o panu mówiła...  I to samych miłych rzeczy, mam nadzieję, że pan tego nie zepsuje.

— Zobaczę co da się zrobić. — Smith uścisnął jej drobną dłoń. Coś na kształt uśmiechu błąkało się na jego ustach.

Pixie zamknęła oczy, na jej twarzy pojawiło się skupienie, trwało to dosłownie kilka sekund i nagle zniknęła.

Popatrzeliście ze Smithem po sobie, oboje zaskoczeni.

— Ona jest niemożliwa... — Pokręciłaś głową z niedowierzaniem. — Gdybym nie widziała tego na własne oczy, w życiu bym nie uwierzyła.

— To pani dziecko? — zapytał Smith.

— Smith, przestań. Pixie ma sześć lat. Kiedy niby miałabym zdążyć ją zrobić?

— Dobrze, bo myślałem...

— Taak, jestem w stanie się domyślić, co sobie myślałeś. — Wywróciłaś oczami.

Nagle stał tuż obok ciebie i szczerząc zęby otoczył cię ramionami. — Cieszę się, że się myliłem. — Bezceremonialnie cię pocałował. Taki niespodziewany wybuch namiętności był do niego zupełnie niepodobny. Zwykle był zdecydowanie bardziej powściągliwy. Jednak rozumiałaś, że stęsknił się. Ty zresztą też.

Zanim dotarło do ciebie, że miałaś z nim poważnie porozmawiać, minęło dobrych kilka minut. Przywołał was do porządku telefon od Linka.

— Imp, mała się obudziła. Z zapisu wynika, że faktycznie była w Matrixie, wybacz, przeoczyłem ten fakt. Ty masz budkę przy cukierni na...

— Dzięki, Link, ale ja na razie jeszcze nie wracam.

— Jak to? Neo też już jest, macie zadanie do wykonania!

— Ja znalazłam już swoje zadanie.

***

Znaleźliście sobie ze Smithem ustronne miejsce, na szczycie jednego z drapaczy chmur. Chciałaś od razu przejść do sedna sprawy, ale gdy tylko usiedliście na murku okalającym cały dach, zwieszając nogi poza jego krawędź, Smith z szerokim uśmiechem wyciągnął paczkę papierosów i zapalniczkę z wewnętrznej kieszeni marynarki.

— Pomyślałem, że pewnie się pani za tym stęskniła... — mruknął podsuwając ci fajki.

— Nawet nie wiesz jak bardzo. Ale skąd... skąd wiedziałeś, że się zobaczymy?

— Nie.... to nie tak, panno (T/N), ja po prostu czasem sam tego potrzebuje. Przypomina mi dobre chwile.

— Mnie również... — przyznałaś nachylając się do zapalniczki, którą dla ciebie przytrzymał i przysunęłaś bliżej, żeby odpalił swojego papierosa od twojego. O tak, to budziło wspomnienia. — Wiesz, cudownie byłoby poddać się teraz czarowi tej chwili, ale nie możemy. Sytuacja jest skomplikowana i nie mam zbyt wiele czasu.

— Wiem wszystko, panno (T/N). Zion wkrótce zostanie zniszczony, chyba że...

— Chyba że co?

— Pozwoli mi pani działać.

— Poczekaj... najpierw wyjaśnij mi, jak to się stało, że jesteś tu ze mną znowu? — Zaciągnęłaś się papierosem. — Że nie umarłeś?

— To dość... nietypowe. Zdaje się, że pani przyjaciel wytworzył sytuację bez precedensu, kiedy mnie zniszczył... rozbił mnie na drobne fragmenty, jednak nie usunął całkiem. Powinienem był wówczas powrócić do źródła, jak czynią wszystkie zepsute programy i poddać się całkowitemu usuwaniu. Zignorowałem ten rozkaz bez problemu. Wygląda na to, że dzięki pani nabrałem wprawy w ignorowaniu poleceń. Zabawne, jak ta symulacja stała się nieprzewidywalna, prawda? Nawet ja temu uległem.

— No cóż, to było nieuniknione. — Użyłaś jego ulubionego wyrażenia przeciw niemu.

Uśmiechnął się wypuszczając dym papierosowy nosem. — Też tak pomyślałem.

— Szkoda, że nie wcześniej nie dałeś znaku, że żyjesz...

— To nie takie proste. Z tego, co zdążyłem się już zorientować, zanim, że się tak wyrażę poskładałem się do kupy, minęło sporo czasu. Ja odniosłem wrażenie, że minęło kilka tygodni, tymczasem naprawdę minęło kilka miesięcy.

— Sześć miesięcy i osiem dni, odkąd się ostatni raz widzieliśmy.

— Dwanaście godzin i trzydzieści cztery minuty. — Uzupełnił, dotykając czule twej dłoni. — Też tęskniłem, panno (T/N).

— Zdradź mi teraz co zamierzasz. — Odezwałaś się szybko, nie chcąc ulec romantycznej atmosferze.

Powoli wypuścił dym z papierosa i podjął temat. — Proponuję by zachowała pani otwarty umysł zanim mnie pani potępi i pozwoliła dokończyć mówić.

Uniosłaś dłonie w górę w poddańczym geście. — Jasne, cokolwiek zechcesz.

— Zamierzam przyjąć Matrix, — wypalił, bez dalszych wstępów. — Obecnie stałem się niemal jak wirus, czuje..., nie, ja wiem, że byłbym w stanie to zrobić a wtedy, jeśli nikt mi nie przeszkodzi uczynię go takim, jakim oboje będziemy chcieli go widzieć. Już, nic i nikt nie stanie nam na drodze, panno (T/N). Zrobię z tego świata miejsce, gdzie będziemy mogli żyć wspólnie. Zadbam o wszystko, obiecuję panno (T/N).

Znowu zaciągnęłaś się głęboko papierosem. — Wizjoner z ciebie, Smithy... No dobrze, ale powiedz mi ilu ludzi będzie musiało zginąć, ilu już zginęło w trakcie tego twojego przejmowania Matrixa?

— Wojna wymaga ofiar, panno (T/N).

— Nie. — Stanowczo pokręciłaś głową. — Nie zgadzam się z tym. Powinniśmy postępować tak, by nie było żadnych ofiar.

— Czy to samo mówi pani swym przyjaciołom, gdy rozstrzeliwują niewinny ludzi stojących im na drodze?

Na chwilę zbił się z pantałyku. Rzeczywiście miałaś problem z bezrefleksyjnym zabijaniem wszystkich, którzy przeszkadzają czerwonym pigułkom. Ilekroć usiłowałaś podjąć ten temat, byłaś zbywana podobnymi tekstami, jakiego użył Smith.

Wojna wymaga ofiar.

Twoim zdaniem wcale nie wymagała. Największą sztuką było przecież pokonać przeciwnika, samemu nie stając się takim jak on.

— Widzę, że trafiłem w czuły punkt, — odezwał się ponownie Smith, odgaszając papierosa i obejmując cię ramieniem.

— Owszem. — Przyznałaś niechętnie.

— Dlaczego, wobec tego tak długo pozwala im pani sobą manipulować, panno (T/I)?

— Może używają niewłaściwych sposobów, ale oni mają rację, Smithy.

— Doprawdy?

— Nie kłóćmy się już o to, proszę. Zresztą, odkąd cię straciłam już nie towarzyszyłam im w misjach. Zajęłam się pracą na rzecz Zionu.

Przytulił cię mocniej do siebie. — Opowie mi pani o tym?

— Może innym razem, teraz nie ma na to czasu.

— Panno (T/I), mamy cały czas świata.

— A zostało go już niewiele. Za kilkanaście godzin Zion zostanie zaatakowany, a ja muszę coś zrobić, żeby temu zapobiec.

— Co takiego?

Przygryzłaś wargę. — Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Mam tylko jedną prośbę do ciebie… Nie rób nic głupiego, przynajmniej na razie.


***

Kiedy wróciłaś na Nabuchodonozora Neo, Trinity i Morfeusza już na nim nie było. Link wyjaśnił, że wyruszyli na spotkanie z Merowingiem, żeby dotrzeć do Klucznika.

— Ach! — przypomniało ci się, co mówiła Wyrocznia zanim pojawił się Smith i zupełnie wytrącił cię z równowagi. Zapomniałaś niemal o wszystkim na jego widok. Ile byś dała, by móc tak po prostu pozostać z nim w Matrixie tak długo aż nasycisz się jego towarzystwem. Niestety sytuacja była zbyt dynamiczna i niepewna by pozwolić sobie na taki luksus.

— Morfeusz był bardzo zły? — zapytałaś.

Link zmarszczył brwi. — Niby na co?

— No, że nie wróciłam.

— Coś ty. Czy on w ogóle bywa zły? Uznał, że po to cię wciągnął, żebyś zajęła się Smithem, a ty przecież właśnie to robiłaś. — Operator wzruszył ramionami.

Pojawiła się Pixie, przestępując z nóżki na nóżkę i z niepewnością w oczach spoglądając na ciebie.

— No już nie czaj się tak. — Otworzyłaś ramiona a dziewczyna od razu w nie wskoczyła. —  Wszyscy z pewnością dali ci do zrozumienia co myślą o twoich występkach, co? — Spojrzałaś pytająco na Linka a ten pokiwał głową, utwierdzając cię w przekonaniu, że małej dostał się solidny ochrzan.

— Przepraszam Imp, — bąknęła.

— Nie mnie powinnaś przepraszać.

— Innych już przeprosiłam.

— To dobrze. Cieszę się, że masz takie nietypowe zdolności, ale wolałabym być na razie z nich nie korzystała.

Zwróciłaś się do Linka. — Konam z głodu. Pójdę coś zjeść i zaraz wracam, okej?

W odpowiedzi jedynie kiwnął głową uważnie obserwując kod Matrixa. Ty nigdy się go nie nauczyłaś, wobec czego dla ciebie był to tylko ciąg zielonych znaczków, ale on z pewnością odczytywał z niego wszelkie ważne i mniej ważne szczegóły. Na razie jednak zostawiłaś to wszystko i niosąc Pixie na rękach poszłaś do stołówki.

Nałożyłaś wam solidne porcje owsianki i kiedy już obie zajęłyście się jedzeniem powiedziałaś małej szczerze. — Dzięki tobie, coś dziś odkryłam... Może i nie powinnaś była wchodzić do Matrixa, ale ja i tak jestem ci wdzięczna.

— Co odkryłaś, Imp? — zapytała zaciekawiona.

— Że gdy chcę, to jednak potrafię, jak to Morfeusz zawsze mówi: uwolnić umysł. — Wyszczerzyłaś do niej zęby.

— A co ze Smithem? Czy on też to potrafi?

— Nie wiem, czy w jego przypadku to w ogóle możliwe...

Pixie spojrzała na ciebie z powagą. — Wiesz, nawet go polubiłam. Ktoś tak zapatrzony w ciebie, nie może być aż taki zły.

 

***

Obudził cię hałas. 

Nawet nie wiedziałaś, kiedy usunęłaś nad miską owsianki. Fakt byłaś zmęczona, ale nie zdawałaś sobie sprawy, że aż tak. Gwałtownie podniosłaś głowę ze stołu i rozejrzałaś się dookoła. W stołówce było pusto.

Żwawo wyszłaś na korytarz i spostrzegłaś Neo i Trinity zmierzających do swojej kajuty.

— Hej, co jest grane? — zawołałaś. — Trochę mi się przysnęło niechcący.

— Mamy Klucznika. Czeka na nas w bezpiecznym miejscu. — Streścił Neo, jakby nieobecny myślami. — Mamy też plan i pomoc.

Otworzyłaś szeroko oczy ze zdumienia. — Pomoc?

— Tak. Niobe i Soren oraz ich załogi. — Odparła krótko Trinity. — Wyruszamy za godzinę. Idziesz z nami?

— Pewnie. Powiedzcie tylko co mam zrobić.

Zanim Trinity zdążyła ci odpowiedzieć, poczułaś ciężar solidnej dłoni na ramieniu.

— Ty, Imp będziesz nam towarzyszyć jako nasza straż przyboczna, — powiedział Morfeusz. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw?

 

***

Morfeusz wyjaśnił, że Neo, chcąc dotrzeć do Źródła musi zostać zabezpieczony w taki sposób, by naruszenie systemu nie zostało wykryte. Plan wydawał się skomplikowany, wiele rzeczy mogło nie zadziałać lub po prostu nie zgrać się w czasie, jako że owego czasu na działanie nie było zbyt wiele. Na szczęście ty musiałaś jedynie pilnować Neo i Morfeusza i ochronić ich przed ewentualnym atakiem Smitha. Trinity, na prośbę Neo została na statku wraz z Linkiem i Pixie oczywiście. Dziewczynka była niepocieszona, ale obiecała ci, że nie wejdzie do Matrixa bez względu na wszystko, co mogłoby się zdarzyć.

W pustym pokoju jednego z drapaczy chmur, w którym znajdowały się drzwi prowadzące do ukrytego przejścia, którym można było dotrzeć do Źródła, czekaliście na znak od innych. Było nim wyłączenie prądu w dzielnicy, w związku z tym, gdy światła pogasły Klucznik otworzył drzwi. 

Weszliście do korytarza zalanego rażącym, ostrym światłem i ciągnącego się chyba w nieskończoność. Idąc mijaliście niezliczoną ilość drzwi prowadzących nie wiadomo, dokąd. Było to dziwne i nieprzyjemne miejsce. 

— Jak daleko jeszcze? — zapytał lekko zaniepokojony Morfeusz, po dobrej minucie marszu.

— To już tutaj. — Zapewnił Klucznik, skręcając w odgałęzienie, a tam...

Smith.

Morfeusz wykazał się nieprawdopodobną przewidywalnością zabierając cię ze sobą.

Były agent stał na środku korytarza, blokując wam dalszą drogę. Jak się tam znalazł? To pozostawało na razie tajemnicą.

— Przykro mi, ale to ślepa uliczka. — Uśmiechnął się złośliwie, spoglądając na Morfeusza i Neo. — Wygląda pan na zaskoczonego, widząc mnie, panie Anderson. To jest różnica między nami. Ja się pana spodziewałem.

— Mam nadzieję, że spodziewałeś się także mnie. — Wystąpiłaś naprzód. Dopiero teraz cię zauważył i wyglądało na to, że nie był na to przygotowany. Mimo okularów, zasłaniających oczy, dostrzegłaś drgnięcie mięśni w kąciku wargi i nieznaczny ruch ramion, niezbity fakt, że był zdenerwowany.

— Czego chcesz, Smith? — zapytał wyraźnie zmęczonym głosem Neo.

Smith przeniósł wzrok z ciebie na niego i zaczął powoli iść w waszą stronę. Odzyskując rezon powiedział. — Jeszcze się pan tego nie domyślił? Wciąż używa pan mięśni z wyjątkiem jednego, który naprawdę się liczy.

— Smithy, dość tych mądrości z kalendarza... — zaczęłaś, także ruszając w jego kierunku, jednocześnie dając Morfeuszowi dyskretny sygnał dłonią. — Nie mamy teraz na nie czasu, przejdź od razu do sedna, dobrze?

— Chcę tego samego, czego chcecie wy. — Kontynuował niezrażony, spoglądając to na Morfeusza, to na Neo. — Chcę wszystkiego.

— No tak, po co się ograniczać? — mruknęłaś i nagle, zupełnie bez ostrzeżenia rzuciłaś się na niego zwalając z nóg.

Neo, Morfeusz i Klucznik chcieli przebiec obok was, ale wtedy z drzwi dookoła zaczęły wyskakiwać kopie Smitha i musieli szybko zawrócić. Klucznik otworzył jedne z drzwi które mijaliście wcześniej i cała trójka przecisnęła się przez nie. Kopie Smitha nie zdążyły ich zatrzymać, na co odetchnęłaś z ulgą.

— Panno (T/N) niezmiernie mi miło tak tu z panią leżeć, ale chyba muszę panią przeprosić na chwilę. — Odezwał się Smith leżący pod tobą, powoli wstając z podłogi i delikatnie cię podnosząc.

— Smithy, jeśli nie zmieścimy się w czasie, wszyscy zginiemy... Porszę pozwól nam działać.

— Chyba nie sądzi pani, że po tym wszystkim, co przeszliśmy, pozwolę pani od tak zginąć?

— Bądź rozsądny. Próbujemy wszystko naprawić...

— Nie, panno (T/N). — Przerwał ci. — To ja wszystko naprawię.

Warknęłaś głucho. — Naprawdę chcesz doprowadzić do unicestwienia Zionu?

— To nie ma znaczenia.

Aż sapnęłaś, zaskoczona tymi słowami. — Dla mnie ma, ogromne!

— Panno (T/N), czy pani nie widzi, że Zion nie ma przyszłości?! Że my nie mamy przyszłości poza Matrixem?! Kocham panią! Chcę żebyśmy byli razem, pani też tego chce, prawda?

— Smith,...

— To jedyny sposób, panno (T/N). Musi pani wrócić z powrotem do Matrixa, bez wspomnień o tym całym... zamieszaniu. Proszę mi zaufać, tak będzie dla nas najlepiej...

Chociaż bezduszne słowa Smitha tobą wstrząsnęły, gdy dostrzegłaś ruch na końcu korytarza i zobaczyłaś twoich towarzyszy, poczułaś ulgę. Wyślizgnęli się z jednych drzwi i zmierzali do drugich. Do TYCH drzwi. Musieli znaleźć jakieś przejście dookoła... Sprytnie. Klucznik chwilę pogrzebał w zamku, aż drzwi stanęły otworem i cała trójka żwawo za nimi zniknęła, zdążając do Źródła. A więc udało się.

Morfeusz jeszcze przez chwilę zerkał na ciebie pytająco, ale skinęłaś mu głową, dając znak, że wszystko w porządku, a on zamknął drzwi w tej samej chwili, w której kopie Smitha zorientowały się w sytuacji i zaczęły strzelać w jego stronę. Miałaś głęboką nadzieję, że go nie trafiły.

—  Nie! — Smith, ten stojący obok ciebie z wściekłości uderzył pięścią w ścianę. Odpadło sporo tynku i pojawiło się znaczne wgniecenie. — A więc to tak! — zawarczał, przemierzając nerwowo korytarz. — Zostawili panią sam na sam ze mną... 

W sumie nie byłaś pewna co go bardziej irytuje, to że zostałaś porzucona na pastwę losu, czy fakt, że Neo mu się wymknął.

— Wiedzą, że nic mi nie grozi z twojej strony. — Wzruszyłaś ramionami. Choć teraz nie byłaś już taka pewna czy te słowa są prawdziwe. Smith przed chwilą złamał ci serce, twierdząc, że nie obchodzi go nic poza ponownym uwięzieniem cię w Matrixie.

Oparłaś się o ścianę i powolutku zsunęłaś po niej na podłogę, zastanawiając się jak stąd wyjdziesz. Teraz, kiedy alarm już na pewno na powrót się włączył... Przyszło ci jednak do głowy, że przecież Smith musiał jakoś tu wejść, więc może ci pomoże.

— Masz fajkę? — zapytałaś.

Nie odpowiedział, ale przestał wydeptywać ścieżkę w korytarzu. Spojrzał na ciebie z góry i podsunął ci paczkę. Po namyśle usiadł obok ciebie i sam także zapalił. Jego kopie wciąż stały dookoła. Niby takie same, a jednak... brakowało w nich czegoś istotnego. Doszłaś do wniosku, że udałoby ci się rozpoznać oryginalnego Smitha wśród setek jego kopii, bez żadnego problemu.

Przez dłużą chwilę paliliście w milczeniu. Zastanawiałaś się, czy może po prostu warto zwyczajnie tu poczekać, aż Neo wypełni przepowiednię i zobaczyć, co się wtedy stanie. Tylko, czy nie lepiej byłoby w takiej chwili być poza Matrixem...? Ale co się stanie ze Smithem? Czy Matrix po prostu przestanie istnieć, a twój ukochany razem z nim? Za dużo pytań i wątpliwości...

— Smithy..., co się może stać, gdy Neo dotrze do Źródła? — podzieliłaś się swymi myślami z towarzyszem niedoli.

— Nic dobrego, panno (T/N), — odpowiedział tak pewnym tonem, aż spojrzałaś na niego zaskoczona. 

— Ty wiesz! Wiesz, co się wydarzy.

— Wiem. Tak czy inaczej Zion jaki pani zna upadnie, panno (T/N). — Jego głos stopniowo tracił na sile. — Tak to wszystko jest zaplanowane. A pani... martwię się o panią...

— Co masz na myśli, mówiąc, że tak wszystko jest zaplanowane?

— Panno (T/N), jest pani taka spostrzegawcza, a nie dostrzegła pani najoczywistszej prawdy; Matrixa w Matrixie... Zion, czerwone pigułki, ruch oporu, to wszystko też jest częścią Matrixa, a przepowiednia sposobem na kontrolowanie tego... odgałęzienia.

— Nie... Nie wierzę.

— Lepiej niech pani uwierzy, panno (T/I). Neo, jeśli dotrze do Źródła sprawi, że Matrix zostanie zrestartowany, a Zion zniszczony. Wtedy będzie musiał wybrać nowych ludzi do odbudowania Zionu i wszystko zacznie się raz jeszcze... już szósty raz z kolei. Jest jeszcze druga opcja… Może nie podjąć się tego, zrezygnować, a wtedy… wszyscy umrzemy. Matrix padnie, zginą wszyscy do niego podłączeni, maszyny zrównają Zion z ziemią i nie będzie już ludzi… — Smith westchnął ciężko, ściągając okulary i spoglądając na ciebie smutno. Objął cię i przytulił do siebie. — Przepraszam, wiem, że nie to chciała pani usłyszeć...

Odsunęłaś się od niego. — Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?! Jak mogłeś ukrywać takie informacje?

— Nie ukrywałem, panno (T/I). Sam jestem w szoku... Najwyraźniej ta wiedza była dla mnie zablokowana do czasu, aż Wybraniec przekroczy tamten próg... Dopiero teraz mam do niej dostęp, tylko dlatego, żebym wiedział co dalej robić. — Słyszałaś w jego głosie, że mówi prawdę. Był zdruzgotany, tak samo jak ty.

— I co masz robić?

Westchnął. — Wrócić do Źródła...

— Jak jeszcze raz usłyszę o Źródle, to chyba eksploduję. — Jęknęłaś.

Czy była jeszcze jakaś szansa na uratowanie tej sytuacji? Czy była dla was nadzieja? Nadzieja dla Zionu? Dla twoich przyjaciół? Dla Pixie?

— Panno (T/N)... przepraszam. Nie chcę tego, ale to silniejsze ode mnie... Nie wyobrażałem sobie, że mogłoby pani zabraknąć przy mnie, że mogłaby pani wybrać Zion..., ale teraz...  w obliczu rozstania na zawsze, w obliczu śmierci... Och, (T/I)... powinienem był dać ci wolną rękę... Czas, którego mieliśmy tak niewiele, poświęciłem na walkę o coś, co za chwilę może zupełnie przestać istnieć...

—  Smity... — Spojrzałaś mu w oczy, zaskoczona i wzruszona. — Po raz pierwszy zwróciłeś się do mnie po imieniu... — Uśmiechnęłaś się mimo wszystko. —  To chyba oznacza, że mogę umrzeć w spokoju. — Tym razem ty przytuliłaś jego. Nie mogłaś się na niego teraz złościć. Nie w sytuacji, gdy za chwilę, co najmniej jedno z was, jeśli nie oboje, zginie.

— Nie. Nie umrzesz. Chodź ze mną, wyprowadzę cię stąd... Szybko!

— Może wam pomóc? — Nad waszymi głowami rozległ się dziecięcy głosik.

— Pixie! Jak się tu dostałaś?!

Mała pojawiła się dosłownie znikąd. Stała nad wami z nieśmiałym uśmiechem na ustach.

— Swoim sposobem, Imp. Musimy wiać, robi się niebezpiecznie. —  Zwróciła się do Smitha. —  Jeśli nie wyjdziemy zaraz, Imp zginie. W prawdziwym świecie roi się od strażników, a dopóki jej ciało jest podłączone, nie będziemy mogli użyć EMP.

— Co z Neo i Morfeuszem? — odważyłaś się zapytać.

— Są już z powrotem. Tylko ciebie brakuje, Imp.

Smith spojrzał na ciebie naprawdę przestraszony, co było rzadkim widokiem na jego zwykle opanowanej twarzy. Najwyraźniej spodziewał się, że twoi przyjaciele odłączą cię bez wahania, by ratować się przed maszynami. Szybko wstał i nie zadając pytań, pociągnął was obie za sobą. — Tędy. — Wypchnął cię przez jedne drzwi, na jakąś uliczkę. — Przepraszam (T/I).  Uciekajcie jak najprędzej... Może... mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy. — Pocałował cię przelotnie, nie chcąc zabierać wam cennego czasu. 

— Weź to. — Pixie podsunęła mu cukierek. — A obiecuję, że się spotkacie.

Smith posłusznie rozwinął papierek i połknął okrągłą, różową drażetkę. Chciałaś jeszcze mu powiedzieć, że go kochasz, ale nagle... wyparował.

Jego kopie zostały, widziałaś je przez otwarte drzwi korytarza, a on po prostu zniknął.

— Co ty mu dałaś?! — wrzasnęłaś do Pixie.

— Spokojnie. On już jest po drugiej stronie. Obiecuje ci, Imp, obiecuję, że jeszcze go zobaczysz! A teraz za mną! Szybko! 

Tego było dla ciebie już za wiele, włączyłaś swojego wewnętrznego autopilota, żeby zrobić to co było do zrobienia, a na przeżywanie wszystkiego przyjdzie jeszcze czas.

Wyszłyście z Matrixa. Ty przez najbliższą budkę telefoniczną, Pixie po prostu się obudziła.

— I co? Coś się zmieniło? — zapytałaś, wstając ze swojego stanowiska, zupełnie zagubiona i rozstrojona, ale starając się trzymać fason. Przynajmniej na razie. Nie wiedziałaś, co o tym wszystkim myśleć, więc po prostu starałaś się nie myśleć w ogóle. Może Smith się mylił, może Neo jednak wypełnił przepowiednię i zakończył wojnę.

Pixie podbiegła do ciebie, chwytając mocno za rękę, co dodało ci otuchy.

— Właśnie nic... — odparł Link.— Strażnicy nadal atakują, zaraz nas dopadną, musimy włączyć EMP, także dobrze, że już wróciłaś. 

— Czekaj... — Stojący obok Neo pokręcił głową. — To nie zwykli strażnicy... To bomba. Musimy się stąd wynosić, natychmiast! 

Kiedy już sądziłaś, że będzie chwila na oddech, okazało się, że znowu trzeba było uciekać. Chwyciliście, co było pod ręką, w twoim przypadku to była Pixie. Wzięłaś ją na ręce i wybiegłaś ze statku w ślad za Trinity. 

Ledwie zdążyliście odbiec na bezpieczną odległość, a Nabuchodonozor wybuchł... 

Stałaś patrząc na kłęby ognia i dymu unoszące się z poduszkowca i po prostu nie wierzyłaś własnym oczom. Jakim cudem w ciągu ledwie kilku godzin wszystko tak bardzo się zepsuło. 

Morfeusz wyszeptał coś o śnie, ale nie słyszałaś dokładnie co mówił, bo Pixie już popędzała was dalej. — Szybciej, musimy się schować. 

Ruszyliście. 

— Nie uda nam się. — Jakże optymistycznie zauważył Neo. 

— Musimy spróbować. — Odparła chłodno Trinity. 

Pixie zaczynała ci już ciążyć, ale Neo zatrzymał się, a Trinity także, wobec czego i ty musiałaś przystanąć. 

— Coś się zmieniło. Czuję je... — szepnął Neo i nagle odwrócił się, stając twarzą w twarz z maszynami. Miałaś bardzo złe przeczucia, ale nie zdążyłaś nic zrobić. Maszyny były tuż-tuż. 

Uniósł rękę...

— Neo! — Wrzasnęła Trinity. Ty chyba także krzyknęłaś.

 Zatrzymał je. 

Tak po prostu, siłą woli. 

Padły przed nim, ale i on padł na ziemię bez zmysłów. 

Trrinity podbiegła do niego, próbując ocucić. Link i Morfeusz zaraz znaleźli się przy was.  — Co się stało? — zapytał wasz mentor. 

— Nie wiem... — Trinity tylko pokręciła głową, badając puls ukochanego. 

Usłyszeliście hałas, ale Link uspokoił was. — To Młot. 

Poduszkowiec Rolanda wynurzył się z korytarza, a was zalało ostre, niebieskie światło. Całe szczęście, pomyślałaś przyciskając Pixie mocniej do siebie. Całe szczęście...

***

Statek znalazł się poza miastem dlatego, że mieli zaskoczyć wiercące maszyny nagłym atakiem. Niestety nie udało się. EMP zadziałało za wcześnie i maszyny urządziły im rzeź. Załoga Młota nawet nie miała co zbierać po tej jatce, gdy maszyny powróciły do kopania. Nie było ocalałych... No, poza jednym. 

Na pokładzie Młota, Link w skrócie opowiedział ci, co się wydarzyło, podczas gdy ty byłaś ze Smithem w korytarzu przejściowym. Neo uratował Trinity, można powiedzieć, że sprawił, że zmartwychwstała, ale jego spotkanie ze Źródłem nie przebiegło tak pomyślnie. Ze słów Linka wynikało to samo, co powiedział ci Smith. Neo dokonał wyboru. Maszyny zniszczą Zion, a Matrix upadnie, pociągając za sobą życia wszystkich podłączonych do niego istnień… Czyli innymi słowy koniec gatunku ludzkiego. Rozumiałaś, że wybrał to, żeby ratować Trinity…

Ty, Morfeusz i Link siedzieliście przy stole w stołówce, gdy załoga dzieliła się z wami najnowszymi wieściami. Trinity była przy nieprzytomnym Neo w laboratorium medycznym, a Pixie spała smacznie w jednej z kajut. 

— Podejrzewacie o coś tego ocalałego? — zapytał Link, spoglądając po otaczających was mężczyznach. 

— Owszem. — Przyznał Roland. — Sytuacja jest dziwna. Mam do niego wiele pytań, niech no tylko się obudzi. 

— Kto to w ogóle jest? — zapytałaś, tak dla zasady. Wcale nie byłaś tego ciekawa. Twoje myśli obecnie zajmowały inne sprawy, jak choćby to, co się stało ze Smithem, czy jeszcze go kiedyś zobaczysz? Przecież dopiero co go odzyskałaś…  Myślałaś też o tym, czy Zion, a także cały rodzaj ludzki przetrwa najbliższe godziny.

Roland wbił w ciebie spojrzenie swych surowych oczu i burknął. — Bane. 

Przeszedł cię zimny dreszcz. Od tej chwili poczułaś zdecydowanie zwiększone zainteresowanie tematem.